niedziela, 7 grudnia 2014

Pobyt w seminarium dla pastorów (Malaria po raz drugi).

Kierowca wysadza mnie w miejscu, gdzie wydaje się, że wszystkie drogi się rozdzielają, każda w inną stronę świata. Oto obwodnica Wagadugu. Wow! Cóż za zaskoczenie, szczypta zachodu w Afrykańskim klimacie. Kierowcy wręczam kartkę, z magicznymi słowami po francusku, że jestem studentem z Polski, aby upewnić się, że nie zażąda opłaty ode mnie, a ten po przeczytaniu zmieszany sięga do portfela i wręcza mi 5000CFA (10$)… Wspaniały gest, lecz aż tak biedny nie jestem, komuś bardziej przydadzą się te pieniądze.
Czym bardziej na północ tym łatwiej ze stopem i więcej życzliwych ludzi. Zmierzałem do centrum , aby znaleźć jakieś bezpieczne lokum. Przechodząc obok ogrodzonego terenu zauważam odrobinę zieleni. Nie zaszkodzi zapytać o miejsce na rozstawienie namiotu. To najlepsza decyzja jaką mogłem podjąć. Słońce grzało, a ze mnie pot lał się strumieniami. Zgubiłem swoją chustę na głowę, dlatego dłuższe przebywanie na słońcu może okazać się przynajmniej niebezpieczne, dla mojej „białej”, delikatnej główki.
Miejsce, do którego dotarłem okazało się… Seminarium dla pastorów, a praktycznie każdy posługiwał się językiem angielskim. Zatem od razu zostałem przyjęty posiłkiem , oraz bezpiecznym miejscem pod dachem, gdzie mogłem rozłożyć namiot. Prezydent seminarium oraz jednocześnie główny przedstawiciel kościoła, który reprezentował, to ciekawa osobistość. Urodził się w małej wiosce, gdzie jego rodzice praktykowali religię animistyczną, jego ojciec był szamanem. Do szkoły miał jakieś 14 kilometrów, więc jego rodzice wysłali go do wuja, który mieszkał zaledwie 6 kilometrów od szkoły (codziennie musiał chodzić pieszo). Wuj był muzułmaninem, więc musiał zacząć praktykować tą religię, by w weekendy wracać do rodziny oraz animizmu. W wieku 18 lat Ojciec Etienne przystąpił do szkoły katolickiej, gdzie przyjął wiarę chrześcijańską. Jak opowiada w pewnym momencie skierował pytanie w górę kto tak naprawdę tam jest i czyje słowa są tymi od prawdziwego Boga. Następnego dnia dostał odpowiedź, żeby czytać Biblię i wierzyć w Jezusa Chrystusa . Od tamtej pory nie rozstaje się z Biblią na krok. 
Dzień po przybyciu ojcowie zabierają mnie do ambasady Mali, gdzie wizę na 3 miesiące dostaję po 2 godzinach. Chcę ruszyć dalej  następnego dnia, lecz… Od rana nie czuję się najlepiej, a termometr który posiadam od pobytu w szpitalu w Lome wskazuje co godzinę wyższą temperaturę. Moje ruchy spowalniają, tak jakby rzeczywistość była filmem, przy którym ktoś bawił się tempem projekcji. To ona, koszmarna dama powróciła – malaria. Na szczęście znając objawy typowe dla tej choroby mogę ją natychmiast rozpoznać i w odpowiedni sposób z nią walczyć. Kupuję lek, biorę pierwszą partię i zasypiam po solidnej dawce paracetamolu. Koszmary targają sen przez cały dzień. Do północy, kiedy niebo nad Wagadugu przecinają błyskawice i leje ulewny deszcz jest już po wszystkim. Lek zrobił swoje. Temperatura opadła, a ja mogę ze spokojem patrzeć na następny dzień. Malaria ma to do siebie, że mimo wszystko osłabia organizm na kolejne 3 dni. Masz szczęście jeśli możesz wstać do toalety. Ojcowie przez najbliższe dni opiekują się mną, przynosząc posiłki do namiotu. Na szczęście w przeciwieństwie do ostatniego ataku choroby apetyt mi dopisuje.
W międzyczasie uczestniczę w kilku bardzo żywiołowych mszach. Wrażenie robi to niesamowite: ponad setka osób donośnym głosem wykrzykuje prośby skierowane do Boga, każdy po swojemu powodując niesamowity, wręcz ogłuszający harmider. Modlitwy przeplatane są śpiewami, w których uczestniczą wszyscy, tańcząc do rytmu wesołych religijnych pieśni. Ojciec Etienne prowadząc w pewnym momencie zaskakuje modlitwą w bliżej nieokreślonym języku. Na samym początku pomyślałem że to łacina, jednak było to coś zupełnie innego. Również ojciec Thoma nie potrafił przetłumaczyć mi tego co powiedział ojciec Etienne, bo nie był to również żaden z lokalnych języków plemiennych. On sam po całym nabożeństwie postanowił wytłumaczyć mi, że ich odłam religii wierzy, że Duch Święty w każdej chwili może wstąpić w każdego z nas i przemówić w języku nawet wymarłym. Może się to wydarzyć w każdej chwili, a częstotliwość zależy od siły wiary. Na pytanie co powiedział podczas modlitwy sam nie potrafił tego wytłumaczyć „zacznij czytać Biblię, a zrozumiesz”. No cóż… Opisuję, to co widzę, a nie ukrywam, że samo wydarzenie wyglądało bardziej jak ujęcie z horroru o egzorcyzmach niż zwykła nudna msza.  





czwartek, 27 listopada 2014

Lwy, demony, handel dzecmi oraz Afrykanskie kino, czyli droga do Wagadugu

25 - 28.09
Natitingou To dosc ladne miasteczko. Ludzie rowniez sa bardzo pomocni. W piatek poznaje goscia o imieniu Costuman, ktory oprowasza mnie po miescie, pokazujac targ, muzeum kultury oraz plac niepodleglosci na ktorym... Mozna za darmo polaczyc sie z siecia wifi. To pierwsza darmowa siec w Afryce, jaka widze. Moze to zasluga tego, ze Natitingou jest dobra baza wypadowa do Parku Narodowego Pandjari, co powoduje, ze jest dobrze rozwiniete turystycznie.
Nastepnego dnia poznaje syna Suzy. Olivier jest studentem geografii. Zabiera mnie na okoliczne wzgorza, skad ujrzec mozna panorame calej miejscowosci. Olivier mial staz w Parku Pandjari, dzieki czemu mial okazje obserwowac "Wielka Piatke Afryki". Stal dokladnie 3 metry przed lwami.
Odradza mi wizyte w parku teraz. Jest sezon deszczowy, trawa wysoka i niewiele mozna zobaczyc. W polaczeniu ze sporymi kosztami podrozy oraz problemem ze znalezieniem osob, ktore moglyby zapelnic auto sprawia, ze wizyta staje sie malo sensowna.

Wieczorem spytalem Suzy, jak spedzila dzien. Z usmiechem odpowiedziala, ze jesli naprawde chce wiedziec, to w kosciele przeprowadzala egzorcyzmy na jednej z opetanych kobiet. Wypedzala demony z duszy przez 5 godzin. Tlumaczy, iz egzorcyzmy wcale nie wygladaja tak jak to przedstawiaja filmy. To zmudna praca polegajaca na glosnej modlitwie oraz spiewach. Osoba opetana doprowadzona do placzu w koncu mdleje. Egzorcyzmy odbywaja sie co jakis czas, az dusza zostanie oczyszczona.
W kulturze Afrykanskiej takie zjawiska sa bardzo gleboko zakorzenione w ich spoleczenstwie. Ludzie mimo, ze uczeszczaja do kosciola, deklaruja przynaleznosc do danej wiary, nadal wierza w moce religii animistycznych. Wierza w to, ze ktos inny za pomoca magii moze zrobic komus krzywde poprzez zakazane rytulaly.  Na przyklad vaudau ma moc odstraszajaca zle duchy, ale takze moze je przywolac. Misje chrzescijanskie probuja pokazac, ze jedynym wyjsciem, oraz zbawieniem dla duszy jest wiara w jednego Boga.

29.09 - 30.09
Z samego rana wyruszam w trase, aby przed zmierzchem dotrzec do Burkiny. Czym dalej na polnoc, tym stop idzie coraz latwiej. Kilka kilometrow podwozi mnie gosc na motorze z naczepa, a po kilku minutach mam juz kolejne 30 kilometrow do przodu z Pascalem, ktory zaskakuje mnie swoja wiedza o Polsce. Dostaje od niego na dalsza droge bagietke. Nastepnie jade z gosciem w bmw, ktory pedzi 120km/h co chwile balansujac na krawedzi jezdni. Dojezdzam do pewnej miejscowosci, myslac ze ta jest przygraniczna. Maszeruje wiec w pelnym sloncu kilka kilometrow, az decyduje sie zatrzymac jadaca w tym samym kierunku ciezarowke. Po kolejnych 30 kilometrach dojezdzamy do przejscia, a wlasciwie... szlabanu ze sznurka oraz kilku policjantow sennie i bez pospiechu podbijajacych mi pieczatke wyjazdowa z Beninu. :aszeruje wiec dalej myslac, ze Burkina jest juz tu kilkaset metrow dalej. Nic bardziej mylnego. Mijam kolejne wioski, a przejscia jak nie bylo, tak nie ma. Najwyrazniej granica jest bardziej umowna. Pozniej dowiaduje sie, ze miedzy granicami Togo - Benin - Burkina Faso lezy pas ziemi niczyjej. Mieszkancy tych terenow nie deklaruja narodowosci i zyja poza jurysdykcja wszelkich wladz. Dlatego jest niezwykle dziki, a jedna z sytuacji zadziwia samych Afrykanow slyszacych ta opowiesc.
Przechadzajac sie jedna z tych niczyich miejscowosci w pewnym momencie podbiega do mnie mloda kobieta, ktora ujrzawszy bialego zerwala sie w pospiechu spod zadaszenia ze strzechy, trzymajac w reku niespelna roczne dziecko. Podbiegajac do mnie spodziewalem sie prosby o jalmuzne, jednak ona wyciagajac rece z zawinietym w material dzieckiem probuje mi go SPRZEDAC... Zamurowalo mnie. W takich sytuacjach czlowiek nie wie jak zareagowac, jedyne co moze zrobic, to uprzejmie podziekowac i odejsc. To jedna z najbardziej szokujacych rzeczy, ktora spotkala mnie w Afryce.
W koncu po kilkunastu kilometrach na terenie bezpanstwowym docieram do przejscia z Burkina Faso, a celnicy zaskakuja mnie znajomoscia jezyka angielskiego. Zauwazam wielki parking dla ciezarowek, gdzie od razu znajduje transport prosto do Wagadugu. Przejezdzam przez Park Narodowy Arli, co stanowi jakies 150 kilometrow dzikich, niezamieszkalych terenow. Mimo, ze nie postanowilem wybrac sie wglab parku, to caly czas mam nadzieje ujrzec zwierzyne. W pewnym momenciepo lewej stronie drogi pojawia sie rodzina pawianow. Niestety, nie mam czasu na zrobienie nawet jednego zdjecia, a kierowca nie pozwala mi wysiasc. Malpy przenosza grozne choroby, takze ebole.
Nastala noc, a ja nie mam gdzie jej spedzic w Wagadugu. Byloby wielka nieodpowiedzialnoscia, gdybym udal sie do centrumkolo godziny 23:00. Postanawiam zatrzymac sie nsjblizszej miejscowosci Nagrengo (ktorej nawet nie ma na mapach), by rozbic namiot w miare bezpiecznym miejscu, na skraju wioski. W jednym ulamku sekundy stalem sie atrakcja dnia, tygodnia, miesiaca, a nawet kilku lat. 90% mieszkancow nie widzialo nigdy bialego, a juz zatrzymanie sie tu takiego jest prawdziwym ewenementem. Opiekuje sie mna lokalna mlodziezdajac mi miejsce pod dachem, gdzie moge rozbic namiotoraz specjalnie dla mnie przygotowuja posilek. Dostaje rowniez butelke tutejszej orenzady, smakujacej dokladnie tak samo jak fanta.
Tymczasem zbliza sie burza rozjasniajac niebo w calej okolicy, gdzie prad jest luksusem, na ktory prawie nikt pozwolic sobie nie moze. Cala noc spedzilem probujac wykalkulowac miejsce, gdzie deszcz zacinjac nie bedzie w stanie dosiegnac mojego namiotu. Burza sprawia wrazenie, jakby probowala dosiegnac, lecz teren, jak i powietrze jest zbyt suche, aby dac jej sile by uderzyc. Deszcz zaczyna padac dopiero, gdy robi sie jasno i juz wiem, ze zadne miejsce pod dachem nie uchroni mnie od zmokniecia. O godzinie 9:00 slonce przygrzewa juz z pelna moca, a wszystkie rzeczy wysychaja w 30 minut. W tym czasie poznaje typowy dzien w wiosce. Prawie nikt tu nie pracuje, a glowna atrakcja jest kino, czyli drewniany budynek pokryty strzecha z 21 calowym telewizorem w srodku, w ktorym calymi dniami oglada sie teledyski Afrykanskich gwiazd oraz filmy kung-fu lat 80-tych i 90-tych.
Mimo prosb mieszkancow wioski, abym zostal dluzej wyruszam do Wagadugu poszukac bezpiecznego miejsca noclegowego na czas wyrabiania wizy Malijskiej

niedziela, 28 września 2014

Benin - Dawne krolestwo Dahomey - centrum Afrykanskiego niewolnictwa

18.09 Cotonou - Bohicon (Benin)
Gdy wyszedlem na droge w strone Bohicon od razu zainteresowal sie mna pewien chlopak o imieniu Louis. Choc nasze spotkanie trwalo niewiele ponad 40 minut, to jest on kolejna osoba potwierdzajaca fakt, ze mam niesamowite szczescie do ludzi, ktorych spotykam. Okazalo sie, ze jest czlonkiem lokalnej grupy ISEC pomagajacym przybylym na program wymiany w odnalezieniu miejsca do zamieszkania. Sam do tej pory wiele podrozowal.
Postanawia mi pomoc odnalezc transport wsrod kierowcow busow oraz taksowkarzy, choc powtarzam mu, ze tutaj to sie nie uda. W koncu po kilku telefonach odnajduje dla mnie transport w strone Bohicon. Musze jednak w miejsce skad samochod odjezdza jakos dotrzec.W tym celu Louis zatrzymuje motor.
Droga jest dosc dluga, zanim docieramy mija okolo 30 minut. Tak poznalem Erica, nauczyciela angielskiego, ktory od razu wydal sie bardzo szczesliwym czlowiekiem.

Czekajac na transport stracilem 4 godziny. Nikt po mnie nie przyjechal. Jedyne co mi pozostalo, to telefon do Erica, ktory bardzo szybko przyjechal po mnie i zaproponowal mi nocleg. Eric wyznaje zasade, ze trzeba sie usmiechac caly czas, mimo wszystko. Tego samego dnia pojechalismy na spotkanie z jego rodzina . On sam ma osmioro rodzenstwa, a tylko jeden z jego braci ma dziewiecioro dzieci. To sprawia, ze gdy przyjechalismy na miejsce otoczyla mnie gromadka wesolych maluchow.

Jestem nazywany tutaj Yowo, co w lokalnym jezyku znaczy po prostu... bialy. I nie nie... Nie ma mowy o jakimkolwiek rasizmie. Rasizm, to wymysl bialego czlowieka. W Afryce rasizm po prostu nie istnieje. Nazywaja Cie tu bialy, bo... Jestes bialy. Przy tym oczywiscie krzyczac "yowo" dzieciaki szczerze sie usmiechaja i machaja, jak do najwiekszej atrakcji dnia.

Jak mawia Eric, jest piatek, wiec trzeba wypic "jedno piwo" dla uczczenia calego tygodnia pracy. Spotykamy sie z jego przyjaciolka, dosiada sie do nas rowniez kobieta o poteznej posturze, mowiac, ze nie zna angielskiego, ale jesli zdecyduje sie pojsc z nia do jej mieszkania, to zapewne nauczy mnie czegos po francusku. Z uprzejmoscia dzieuje :)

Nastepnie z Ericiem ruszmy w inne miejsce spotkac sie z jednym z braci Erica. Rozrywkowym Jonasem, ojcem blizniakow, jak go tu nazywaja. Jesli Twoja zona urodzi blizniaki, stajesz sie osoba bardzo rozpoznawalna, a jesli dodatkowo zaopatrujesz wioske w alkohol, czym na codzien zajmuje sie Jonas stajesz sie wazna osobistoscia, ktorej klaniaja sie wszyscy.

Miejsce, do ktorego przybylismy bylo oddalone o jakies 20 minut w strone ruchliwego centrum Cotonou. Wypilismy tam kolejne 3 piwa, a zaznaczam, ze wszyscy przybylismy skuterami.

Eric nastepnego dnia bardzo namawia mnie, abym zostal u niego jeszcze jeden dzien. Ogromny kac sprawia, ze nie odmawiam. Zostaje u niego kolejne 2 dni dostajac od Erica tradycyjny stroj, oraz zaznajac prawdziwej Beninskiej goscinnosci w dodatku uczac sie podstawowych zwrotow w lokalnym jezyku, co uszczesliwia kazdego napotanego tubylca.

21.09

W poniedzialek z samego rana wyruszam w strone Bohicon. Tak na marginesie myslalem o tym, aby dotrzec gdzies do centrum Beninu w drodze do granicy z Burkina. Jednak 70 kilometrow drogi okazalo sie nie tylko przygoda, ale tez koszmarem, ktory odzywal sie przez kolejen 3 dni bolem plecow. Ciezarowka jechala caly dzien, a predkosc jazdy nie przekraczala 20km/h. Latwiej byloby dotrzec rowerem. Zamiast w ciagu dnia do Bohicon docieram kolo godziny 21. Jednak z noclegiem po raz kolejny nie ma zadnego problemu. Po chwili opiekuje sie mna pewien student. Pozniej okazuje sie, ze jest synem jednego z krolow dawnego krolestwa Dahomej. Odwiedzilismy jego rodzine, jego mame, braci, dwie kolejne zony jego ojca i ich dzieci. Krol niestety byl na wyjezdzie.

Niestety w prawie calym Beninie nie pozwalaja robic zdjec. Szczegolnie w centrum krolestwa Dahomej, gdzie co chwile mijamy palace oraz swiatynie vodoo. Tutejszych ludzi charakteryzuje to, ze ubieraja sie dosc bogato i kolorowo, a kobiety, jak rowniez mezczyzni bardzo intesywnie maluja swoje twarze. Wyglada to przynajmniej oryginalnie. Wioski pomalowane sa tradycyjnymi wzorami nierzadko utozsamiajac je z herbami dawnych krolow.

24.09 - 26.09

Lapiac stopa z Bohicon w strone Djougou mialem spore szczescie. W pewnym momencie minela mnie ciezarowka bez naczepy, ktora sie nie zatrzymala, facet jednak zareagowal, pokazujac ze nie jedzie daleko. Po 10 minutach zlapalem inna ciezarowke. 20 kilometrow dalej ujrzalem ta sama ciezarowke, ktora chwile wczesniej mnie mijala, ale totalnie zniszczona w karambolu. Kierowcy na szczescie nic sie nie stalo. Patrzac na mnie, jak przejezdzam usmiechnal sie ocierajac pot z czola.

W miedzyczasie w mojej ciezarowce eksplodowaly 2 opony. Za drugim razem nie bylo juz kola na wymiane. To nic, mozna jechac dalej. Afryka.  :D

Niestety stop w strone Natitingou okazal sie sie stopem w strone Parakou. Poszedlem spac, a obudzilem sie na glownej drodze zamiast do Burkiny,  do Nigru, po drugiej stronie Beninu. Ale to nic, jesli kierowca stawia Ci butelke coli do obiadu, orzeszki ziemne oraz najslodsze banany, jakie w zyciu jadlem. Noc spedzilem w namiocie obok ciezarowki, a rano po sniadaniu oczywiscie postawionym przez kierowce ruszam w strone Djougou. Mam tylko nadzieje, ze droga nie bedzie taka zla. Okazala sie taka, jak wyobrazalem sobie w najgorszych snach. Jedyne, nieliczne samochody, to taksowki zmierzajace do okolicznych wiosek. Kilka kilometrow podwiozl mnie pewien amerykanin, ktory podpowiedzial m oi organizacji misyjnej dzialajacej w Natitingou. Teraz przynajmniej wiem, gdzie zmierzam. Moze pomoga mi dostac sie do Parku Narodowego Pandjari, gdzie ujrzec mozna lwy, gepardy oraz slonie.

Ian podwiozl mnie do blokady policyjnej, gdzie latwiej bedzie mi zatrzymac samochody, oraz pytac o podwozke. Policjanci zainteresowani obcym wolaja mnie do siebie, a po wytlumaczeniu sytuacji postanawiaja mi pomoc zatrzymujac kazdy samochod.

Ostatecznie placa za mnie taksowkarzowi, aby podwiozl mnie do kolejnej blokady, gdzie stoja tym razem dwaj mezczyzni w wojskowych mundurach z czerwonymi przepaskami na ramionach. Wyglada to przynajmniej podejrzanie, lecz "szef" od razu usmiecha sie w moja strone i wrecza mi worek z woda. Poki co nie przejezdza zadne auto. Totalnie. W miedzyczasie obserwuje ludzi z niesamowitymi tatuazami na twarzach. Jedna dziewczyna byla wyjatkowej urody - "excuse moi, an photo?" nerwowo zaczela sie ogladac za mezczyzna, ktorego najwyrazniej byla wlasnoscia. -"NO!!!" - "ok, pardon, ze zapytalem"

Po 3 godzinach czekania, w koncu udaje sie zlapac transport do Djougou, a potem prosto do Natitingou. Gdy przybywam na miejsce jest totalnie ciemno. Postanawiam udac sie w najblizsze miejsce, gdzie slysze spiew. Trafiam do kosciola, gdzie spotykam pewna biala kobiete. Tak poznalem Suzy, amerykanke, ktora przebywa tu na misji juz od 15 lat. Dostaje pokoj, oraz korzystam z internetu. Postanawiam zatrzymac sie tu na kilka dni. Potem ruszam do Burkina Faso. Granica jest juz blisko...

sobota, 20 września 2014

17.09 Spowrotem w drodze

Dzien wczesniej dziewczyny, ktore tak bardzo zabiegalym abym je ze soba wzial do "Ameryki" wyraznie daly mi do zrozumienia, ze przyjechalem tu nie po to aby spac, tylko podrozowac. Choc Amadou zapewnia mnie caly czas, ze powinienem zostac jeszcze z 3 dni, to wiem ze w Lome nadszedl moj czas. Pora ruszac wnieznane.
Dzien rozpoczalem z samego rana jak zazwyczaj. Sniadaniem w barze Mamadou, bawiac sie z dzieciakami. Wiem, ze bedzie mi tego brakowalo. Naprawde przyzwyczailem sie do codziennego zycia plybnacego bardzo powoli. Lome wyraznie nie chce mnie wypuscic ze swych ramion. Mija godzina 10.00,  ruszam w strone glownej drogi laczacej panstwa Afryki Zachodniej. Kierunek - wschod, prosto do Beninu. Tym razen posiadajac orez w postaci przetlunaczonej prosby o podwozke: "Witam! Jestem studentem z polski i zawsze marzyłem aby zobaczyć Pański kraj ale jedyną możliwością jest autostop- Polska, gdzie miekszam, to nie raj i mam pieniądze tylko na jedzenie i wizy, jedyną opcją na podróż jest jazda z dobrymi ludźmi takimi jak Pan. Jeśli może mnie Pan podrzucić w kierunku XXXXX byłoby super. Niestety nie mówię po francusku. Dziękuję za Pańskie zrozumienie."
W tym momencie taksowkarze, ktorzy co chwile mnie zaczepiali z usmiechem na twarzy daja mi spokoj. Jeden z nich nawet probuje wreczyc mi 200CFA - odmowilem, po tym jak ujrzalem jego szyderczy usmiech. Jak mowi przyslowie "najpierw beda sie z Ciebie smialim potem beda probowali zwalczac". Idealnie pasuje do tej sytuacji. Widzac jak nie przejmujac sie krocze dalejprzed siebie, jeden z kierowcow postanowil sprobowac wytlumaczyc mi, ze autostop w Afryce nie jest mozliwy... Po czym widzac brak sensu konwersacji konczy slowami "niech Bog ma Cie w swojej opiece".
Zanim zlapie ten "odpowiedni" samochod mija troche czasu. Zatrzymuje sie kilka pojazdow, lecz nikt nie zmierza w strone Beninu. Zaczepia mnie pewien mlody gosc, ktory probuje mi pomoc. Tym razem byla ona szczera, jednak zapas wody jeszcze sie nie skonczyl, a ostatni posilek jadlem calkiem niedawno. Caly czas powtarza mi, ze najlepszym wyjsciem z calej sytuacji bedzie udanie sie do ambasady Francji, gdzie napewno mi pomoga. Moja podroz nie polega jednak na pojsciu na latwizne. Chce poznac kulture rozmawiajac z takimi ludzmi jak on.
W koncu dochodzimy do swiatel, gdzie postanawiam wyprobowac strategie podchodzenia do aut podczas postoju. To byl strzal w "10tke"! Jak tylko ujrzalem Beninskie tablice rejestracyjne podbiegam do samochodu, a kierowca wskazuje miejsce, okolo 20 metrow dalej, abym tam na niego poczekal. Po przeczytaniu notki bez zastanowienia wpuszcza mnie do srodka. Barry wracal do swojego domu w Cotonou. Calkiem niezle mowil po angielsku, a to za sprawa pobytu w Stanach. To dosc zaskakujace poniewaz tutaj to naprawde rzadkosc. Niezwykle ciezko dostac sie tutejszym do Stanow, czy Europy, a jesli wierzyc slowom Barryego koszt wizy to okolo 4000 ojro. Podroz do granicy z Beninemtrwa stosunkowo krotko, bo po niecalej godzinie znajdujemy sie na przejsciu granicznym. Moja wiza do 5 krajow dziala swietnie. Nie ma zadnych problemow z wyjazdem. Przy podbiciu wizy po stronie Beninu dostaje tylko standardowe pytania typu miejsce docelowe, gdzie zamierzam sie zatrzymac oraz numey auta, ktorym podrozuje. 
na te pytania nie mam zamiaru udzielic odpowiedzi, ale jak widac zwyczajne "messieur" wraz z usmiechem wystarcza na dopelnienie formalnosci i ruszac moge dalej. Droga nagle zmienia sie w blotniste bagnom a niejedno miejsce z glebokoscia kaluzy do kolan przyprawialo o gesia skorke. Wyobrazilem sobie wlasnie ulewny deszcz oraz samochodm ktory nagle gasnie na srodku. Oto glowna droga w Beninie do stolicy. Afryka. Po przybyciu na miejsce mialem zamiar szybko udac sie na droge w strone polnocy krajum aby przed zmrokiem rozlozyc namiot w jednej z rzydroznych wsi. Barry mial dla mnie inny plan. Ladujemy w jego mieszkaniu, gdzie poznaje zone oraz 3 wesolych dzieci, ktore na zamy wejsciu zaskakuja mnie skaczac i przytulajac sie do mnie. Zona Barryego podaje tradycyjne danie na wielkim polmisku, z ktorego jemy wszyscy wspolniem a sklada sie ono z Afrykanskiego ryzu, miesa, gotowanych jajek, cebulki oraz oczywiscie... chili. Choc danie w porownianiu z potrawami Togolanskimi nie wydaje sie tak ostre. Po posilku Barry koniecznie chce pokazac mi jeden ze swoich sklepow. Jest tu bardzo znanym krawcem. Jego ubrania sprzedawane sa nawet w Kongo. 
Wsklepie spedzamy 2 godziny poznajac codzienne trudy jego pracy. Lecz same stroje, ktore on produkuje ze spokojem mozna nazwac istnymi dzielami sztuki. Kazdy strojrozni sie od siebie krojem, kolorem, wzorami oraz uzytym materialem. Toprawdziwa uczta dla oczu.
Jakjuz wspomnialem Barry mial dla mnie plan... Jaki? Nie wiem, ale zapewnil mnie, ze o nocleg niemusze sie dzis martwic. Nie spodziewalem sie tego, co nastapilo pozniej. Barry przywiozl mnie w pewne miejsce. Pokazal luksusowy jak na tutejsze warunki pokoj. Tak wynajal specjalnie dla mnie pokoj w apartamencie. Moja podroz nabiera kolorow. Wystarczylo ruszyc sie z miejsca. 

czwartek, 28 sierpnia 2014

Przed slubem

Moj pierwszy Togolanski posilek skladal sie z ostrego sosu; w ktorym mozna znalezc doslownie wszystko, papki z manioku oraz slodkiego chlebao smak naszych rodzimych pyzow. Tego dnia postanowilismy wyruszyc do miasta. Oczywiscie pytamy sie jak daleka droga czeka nas; jesli chceny dotrzec na plaze. W odpowiedzi otrzymujemy 5 minut. Maszerujac waskimi uliczkami lawirujacmiedzy straganami, samochodami, wozkami z herbata oraz motorami przedzieramy sie przez miasto w poszukiwaniu upragnionego oceanu. Po 30 minutach docieramy do targu, gdzie zaopiekowal sienami barwny gosc o imieniu Rhasta Bubu. Sprzedaje on wszystko co zwiazane z kultura Afrykanska. Od pieknych malowidel, masek, naszyjnikow, bizuterii, podobra Afrykanska marihuane.
W koncu po polgodzinnych pertraktacjach oraz kolejnych 30 minutach marszu docieramy na plaze, ktora...
Okazala sie owiele czystsza niz sobie wyobrazalem. Choc w oddali widac bylo mnostwo statkow transportowych, to woda jest przyzwoicie czysta. Oczywiscienie zastanawiajac sie dluzej postanawiam wskoczyc do wody. Nie ma to jak chwila orzezwienia w oceanie... Dopiero pozniej dowiaduje sie;zewswystkie odpadk wraz z zanieczyszczeniami trafiaja prosto do wody, tuzprzy brzegu, a ludzie mieszkajacy na plazy wyprozniaja sie w piasku.
Nastepnego dnia wyruszamy na wschod Togo, najpierw do granicy z Beninem. tak naprawde nie mialem pojecia gdzie jedziemy. Skrecilismy naplaze, ale dlaczego akurat przy granicy i dlaczego przed wjazdemna plaze stoja uzbrojeni policjanci? Pytan sie mnozylo, a ujrzawszy na plazy mnostwo beczek toczonych przez dzieci nie dawaly mi spokoju. Odpowiedz na wszystkie pytania okazala sie bardziej zaskakujaca niz myslalem.
To co widzialem jest ogromnym przekretem, jakich wiele w Afryce. Otoz ludzie prostymi drewnianymi lodziami przedostaja sie droga morska na terytorium Nigerii, ktora jest jednym z najwiekszych producentow ropy naftowej na kontynencie Afrykanskim: Wydrazaja niewielkie dziury w odwiertach, przez ktore napelniaja beczki. Nastepnie te same beczki laduja na swoje proste lodzie i transportuja je na plaze w Togo. Lodzie nie przybijaja do brzegu, a beczki sa wyrzucane do wody, ktora sila fal wyrzuca beczki na brzeg. Nastepnie dzieci turlaja je przez plaze w strone drogi. Pokonuja posterunki po zeby uzbrojonych policjantow. Oczywiscie jest to nielegalne, ale rzad i policja czerpia na lapowkach ogromne zyski, a dzieki temu Togo ma tansze paliwo. Jest to odpowiedzna kolejne pytanie, dlaczego w Togo widzialem moze ze dwie stacje takich korporacji jak Shell. To jest Afryka, tu wszystko jest mozliwe bardiej niz nigdzie indziej.


 Nastepnie udalismy sie w miejsce jakiegos swietego kamienia. Nie mam pojecia jaka on ma dokladniemoc, ale za wejscie na teren sanktuarium trzeba zaplacic 10$. Nie dziekuje. Nie wierze w moc kamieni, no chyba ze chcesz nimi w kogos rzucic.
Drogi w Afryce oraz w Polsce mozna porownac do muzyki. Jadac Afrykanskimi drogami, ma sie wrazenie, ze dzwiek wydobywany przez podwozie jest taki spokojny, lajtowy. Natomiast jadac Polskimi drogami muzyka jest zblizona do dubstepu:.


piątek, 22 sierpnia 2014

Atak serca na pokladzie i pierwszy dzien w Afryce

    Lot nr 0971 Marokanskich linii lotniczych z Madrytu do Cassablanci okazal sie byc moim najgorszym w zyciu. Juz wchodzac na poklad samolotu czulem, ze cos jest nie tak. Maszyna wydawala sie duzo starsza ode mnie,a stewardessy strasznie nieprofesjonalne podajac zamrozone jedzenie. Gdy samolot wzbijal sie w powietrze z niepokojem patrzylem w strone ziemi, jakby mialby to byc moj ostatni lot. Calym pokladem trzeslo niemilosiernie,a jedyne co moglem zrobic bylo mocne trzymanie sie oparc fotela. Po okolo 20 minutach przez glosniki odezwal sie glos stewardessy z podniesionyn tonem i drzacym glosem probujac nie wpadac w panike. Kolejna stewardessa biegala po pokladzie raz w jedna,raz w druga strone. Ludzie siedzacy w samolocie nerwowo zaczeli zapinac pasy i obracac sie wkolo. Moj niepokuj rosl wraz z kazda uplywajaca sekunda, kiedy spogladalem na przerazonych pasazerow. W momencie, kiedy chcialem wstac samolot zaczal gwaltownie opadac w dol. Emocje siegnely zenitu, a ja nadal nie wiedzialem co jest grane. Postanowilem w koncu zapytac mezczyzny, ktory siedzial obok mnie co sie dzieje. Slabym angielskim wytlumaczyl mi, ze kapitan samolotu dostal ataku serca, a nerwowy ton w glosnikach byl zwiazany z pytaniem, czy na pokladzie jest lekarz. Wytlumaczenie Midiego wcale mnie nie uspokoilo. Bo jedyne co tak naprawde dostalismy, to strzepek informacji. Nadal nikt nie wiedzial,dlaczego tracimy wysokosc. Opadanie wydawalo sie nie miec konca, sytuacja przyprawiala mnie o mdlosci.
 W koncu wyladowalismy awaryjnie w Tangerze, a oklaski rozlegly sie po calym pokladzie dziekujac Bogu za bezpieczne sprowadzenie na ziemie. Kapitan statku z pomoca dwoch osob bezpiecznie zszedl po schodach prosto do ambulansu. Nigdy w zyciu podczas lotu samolotem nie mialem takiego strachu, a 3 godziny czekania na kolejego kapitana uswiadomily mnie w przekonaniu, ze zdecydowanym faworytem premieszczania sie po swiecie jest autostop.
 Na lotnisku w Cassablance dosiadl sie do mnie pewien Bialorusin, wracajacy wlasnie ze swojej polrocznej podrozy po Ameryce Poludniowej. Po dwoch miesiacach spedzonych w Brazylii poszedl do urzedu imigracyjnego, aby przedluzyc swoja wize. Policjant pracujacy pzed budynkiem poinformowal go, ze urzad jest niestety zamkniety, a na wize juz jest za pozno. Na pytanie Bialorusina co ma w takim razie zrobic, policjant z usmiechem oddajac mu paszport odpowiedzial: "nie wiem... Na przyklad poznac Brazylijke".
Lot z Cassablanci do Accry byl juz zdecydowanie bardziej spokojny, nawet udalo mi sie choc na chwile zdrzemnac na trzech fotelach, bo samolot zapelniony byl tylko w polowie. Jak sie olazalo Polacy, to nie jedyna nacja na swiecie, ktora klaszcze po wyladowaniu... Po przejsciu trzech kontroli bagazowych przemieszczalem sie szybkim krokiem nie mogac sie doczekac spotkania z Robertem. Niestety na lotnisku nie czekal na mnie nikt. Od razu zaopiekowala sie mna obsluga lotniska mowiac mi, zebym usiadl i cierpliwie poczekal, nie martwiac sie. Nietety nie mialem numeru ani Roberta i Yawy, wiec po godzinie zdecydowalem sie pojsc do kafejki internetowej w poczekalni, by sprobowac skontaktowac sie z nimi mailowo. Kiedy zdecydowalem sie jednak nie czekac dluzej i sprobowac autostopu po raz pierwszy w Afryce zauwazylem glosno rozmawiajacego z obsluga mezczyzne, ktory trzymal kartke z moim imieniem i nazwiskiem. 
 Oto moja pierwsza stycznosc z Afryka. Czas Afrykanski - nie bierz go nigdy doslownie. Jesli umawiasz sie z kims na konkretna godzine dodaj do niej czas oczekiwania 1-2 godzin. Trase z Accry do Lome mimo ogromnego zmeczenia pokonywalem w stanie totalnej ekstazy robiac zdjecia mrugnieciami oczu. To jednak byl tylko ppczatek. Wjezdzajac na autostrade na "bramkach" w moment wszystkie auta otaczane sa chmara dzieci sprzedajacych wszystko co moze sie przydac podczas drogi - gumy do zucia, chusteczki, papierosy oraz przekaski - miedzy innymi smazone robale. Piszac autostrada nie mialem na mysli takiej jakie sa u nas w Europie. Jedyne co ma wspolnego Afrykanska autostrada z Europejska, to droga dwupasmowa, choc pasy trzeba sobie wyobrazac w myslach. Autostrada jest zrobiona z beronowych plyt, ktore niestety czasem nie do konca lacza sie ze soba w 100 procentach powodujac czeste turbulencje. Najwyzsza predkosc jaka odnotowalem bylo 90km/h. Nic nie jest ogrodzone, wiec kazdy ma prawo wstepu i probe zatrzymania potencjalnego transportu. Uwaga! Raj dla autostopowiczow. Czas Afrykanski dal mi sie we znaki po raz kolejnyna granicy z Togo, gdzie mial na mnie czekac Santos pracujacy dla rodziny Yawy. Te 2 godziny czekania utwierdzily mnie w przekonaniu jak bardzo mentalnie jestem nieprzygotowany do tej podrozy. W momencie wysiadania z samochodu w moment zostalem otoczony przez nagabywaczy, ktorzy koniecznie chcieliby, abym wymienil pieniadze wlasnie u nich
 Nikt nie odpuszczal,nawet zebrajaca kobieta, ktora z reka wyciagnieta w moja strone stala na przeciwko przez 30 minut. Mialem przy sobie tylko $, ktore i tak na niewiele by sie jej przydaly. Ludzie widzac tutaj bialego czlowieka, widza worek z pieniedzmi, ogarnia ich jakis niesamowity szal, przestaja widziec czlowieka, widza pieniadze, czuja biznes. To jest to, do czego totalnie nie bylem przygotowany. Do tego, chociaz nie wiem jak bardzo bym chcial, nikomu i tak nie pomoge. Nie dam nikomu pieniedzy, jedyne co moge im ofiarowac, to wlasna osoba oraz spojrzenie na swiat, ktorego prawdopodobnie nigdy nie zaznaja. Smutne jest to, ze wlasnie tu, w Afryce najbardziej widoczne jest to,ze pieniadz rzadzi swiatem. Tak, dochodze do takiej smutnej konkluzji. Nie da sie tego zmienic. Ludzie pracujacy w hostelu,w ktorym spie nie sa mili dla mnie dlatego, ze chca byc mili. Kazdy pzesciga sie miedzy soba, zeby zostac zauwazonym, zapamietanym, a nastepnie docenionym w momencie wyjazdu.  

środa, 13 sierpnia 2014

5 - 12 sierpnia . Trasa Poznan - Madryt

 Gdy po transporcie w strone Berlina spedzam noc na stacji tuz za polsko-niemiecka granica wstaje o godzinie 7:00 myslac tylko, zeby jak najszybciej dostac sie do granicy z Francja. Ruszam wiec na proponowana stacje Michtendorf, z ktorej latwiej zlapac stopa do Norymbergii.
Jade z kierowca, ktory opowiada taka oto historie:
"1 maj - koncowka zimnej wojny, a nad Moskwa pojawia sie obiekt, ktory ciezko zidentyfikowac obslugujacym radary. Sasza, ktory tego dnia patrzyl w monitory z niepokojem zglasza ten fakt swojemu dowodcy Wladimirowi. Ten stwierdza, ze po prostu zbyt malo wypil i niech da mu spokoj, zwlaszcza, ze niebawem odbedzie sie wielki pochod na Placu Czerwonym.
W tym samym czasie 19 letni Matchias, ktory ruszyl wypozyczona awionetka z Hamburga, lecac nisko nad Baltykiem postanawia osmieszyc caly rosyjski system obronny. Laduje na Placu Czerwonym bez zadnego problemu.
Tego dnia polecialy glowy na wysokich szczeblach rzadzacych wtedy na Kremlu. Po tym wydarzeniu dopiero 4 lata temu wznowiono ruch lotniczy nad sama Moskwa. Zabroniono latania nawet smiglowcom".

Gdy dojezdzam do stacji w okolicach Norymbergii obok tira, z ktorego wysiadam stoi tak zwana chlodnia, niestety jadaca w podwojnej obsadzie. Artur oraz Jacek jak sie okazuje jada w te sama strone, w ktora zmierzam. Gdy jednak pytam postanawiaja z przyjemnoscia mnie zabrac, a na koncu stwierdzaja, ze i tak jada do Madrytu!
W ten sposob do granicy z Hiszpania w La Janquenie docieram w 38h*
*La Janquera - miasto seksu i biznesu. Chcesz cos zalatwic? Jedziesz tam. Chcesz cos kupic taniej? Jedziesz do La Janquery. Chcesz sie zabawic? Dokladnie to samo. Tu spotykaja sie dwie nacje - Hiszpanie i Francuzi. Ci drudzy chca kupic alkohol i papierosy taniej, lub zabawic sie po Hiszpansku, a Ci pierwsi chca oczywiscie cos zarobic i... Po prostu zabawic sie z Francuzkami. Okolo godziny 19:00 na droge wychodza prostytutki z Rumunii, Bulgarii i Polskizachecajac kierowcow ciezarowek do wspolnej zabawy. Raj dla drobnych zlodziei i oszustow.
Po 11 godzinach pauzy wraz z Jackiem i Arturem ruszamy w strone Madrytu (tym samym zlapalem swojego najdluzszego stopa okolo - 2000 kilometrow jednym transportem).
Podczas trasy Jacek opowiada mi historie dotyczaca postaci wielkich bykow, ktore stoja w calej Hiszpanii przy drogach. Otoz w laqtach 80tych XX wieku cala Hiszpania zawalona byla bilboardami, reklamowymi banerami. Jedna z nich stawial slynny producent brandy. Postacie bykow stawaly sie coraz wieksze i wieksze, az do dzisiejszych rozmiarow. W pewnym momencie rzad Hiszpanski postanowil zrobic porzadek z zasmiecajacymi krajobraz reklamami. Postanowiono usunac wszystkie reklamy. Spoleczenstwo oburzone jednak decyzja usuniecia z drog wrecz ich jednego z symboli narodowych nie pozwolilo na to i byki stoja po dzis dzien. Z bilboardow usunieto tylko nazwe brandy.
Kiedy po 2 dniach spedzonych na stacji okolo 100km od Madrytu postanawiam po raz kolejny wystawic kciuk. Po 30 minutach zatrzymuje sie Hector, wracajacy wlasnie z lasu, w ktorym spedzil 12 dni.Slyszac o mojej podrozy od razu zaprasza mnie do swojego domu w Madrycie. W rytmie muzyki Niny Simone wymieniamy sie swoimi pogladami na swiat.
Hector jest trenerem medytacji, ale takze kung-fu, choc sam mowi, ze w jego naukach nie ma mistrzow ani religii. Codziennie medytuje przynajmniej 2h, lecz gdy wyrusza do lasu, kiedy nie ma kontaktu absolutnie z nikim potrafi medytowac nawet 6 godzin.
Hector obiecal mi, ze przyblizy mi po krotce techniki medytacyjne, ktore pozwola zachowac mi spokoj duszy podczas wedrowki po Afryce. Idziemy takze do pobliskiego lasu, gdzie ucze sie tutejszej sztuki przetrwania. Pozniej w ogrodzie poznaje jego zolwie oraz kota Adolfa, ktory nie zyczy sobie dotyku ze strony obcych osob (podobno jest rasista).











Madryt- Na pierwszy rzut oka wydaje sie byc strasznie brudnym i zasmieconym miastem. Jednak wchodzac coraz bardziej w glab starego miasta zdecydowanie zmieniam swoje zdanie. Lata okradania Poludniowoamerykanski bogactw ma swoje odzwierciedlenie w bogato zdobionych kamienicach.
Miasto jest schludne, a ulice zwykle po okolo 200 metrach koncza sie skwerami z bujna roslinnoscia.
Choc upal doskwieraq, to zawsze jest sie gdzie schowac w cieniu pod drzewem.

Madryt pelen jest osob o roznych osobowosciach, nacjach, wyznaniach, lecz wszyscy zachowuja sie podobnie. Na wejsciu otrzyma sie serdeczne "Hola!" od ekspedientki, ktora zawsze ze szczerym usmiechem jest skora do pomocy. Gdy usiadziesz na schodach  zawsze, z ktorejs strony uslyszysz cyganska muzyke. Nawet oni tutaj nie wydaja sie byc tak ordynarni i prostaccy jak u nas.

niedziela, 20 lipca 2014

Którędy do Polski?

Nie podzieliłem się z Wami jeszcze swoimi planami dotyczącymi wyprawy. Ci którzy mieli okazję słuchać mnie w radiu, wiedzą już, że wrócić z Togo zamierzam autostopem.
Może uznacie mnie za wariata, ale nie wyobrażam sobie innego powrotu z Czarnego Lądu, nie odwiedzając przy tym krajów, które leżą na trasie do Europy.
A jaką trasę konkretnie zamierzam przebyć?
Na to pytanie nie potrafię Wam precyzyjnie odpowiedzieć, ze względu na moje doświadczenie z zeszłego roku, gdzie podczas planowania Autostop Smile mieliśmy jechać trasą prosto na Gibraltar, a potem gdzie wiatr poniesie. Wyszło tak, że zamiast tego najpierw dotarliśmy nad Morze Czarne i na samo południe Grecji. Jedyne, co mogę Wam obiecać to, że trasa African Smile zacznie się w Togo, a skończy w Polsce.
Najprostszą drogą, która tkwi mi w głowie już od jakiegoś czasu, to trasa Benin - Burkina Faso - Mali - Senegal (opcjonalnie Gambia), a potem Mauretania, Sahara Zachodnia i z Maroka do Europy. Ponadto nie wykluczam także odwiedzin w Nigerii, Nigrze, Ghanie i na Wybrzeżu Kości Słoniowej, jednak ze względu na bezpieczeństwo swoje oraz zdrowie psychiczne moich bliskich rezygnuję z Sierra Leone i Gwinei, gdzie obecnie szaleje największa od lat epidemia wirusa eboli.
W międzyczasie zajmę się także projektem dla dzieci z Togo oraz Polski. Nawiązałem kontakt z jednym z Poznańskich domów dziecka, które przygotuje dla mnie prace plastyczne pod tytułem "Jak wyobrażasz sobie życie w Afryce". Prace te zabieram do Togo, gdzie dzieci podczas mojej prezentacji na temat życia w Europie przygotują rysunki pod tytułem " Jak wyobrażasz sobie życie w Europie". Akcja ma na celu pokazanie, że dzieci na całym świecie mimo różnic kulturowych, odległości oraz koloru skóry tak samo się uśmiechają, tak samo mają zainteresowania, posiadają talenty, a dzień spędzają podobnie.

Podczas podróży autostopem zdecydowanie lepiej poznam kulturę danego regionu, będę się starał dowiedzieć od miejscowych ludzi jak najwięcej na temat ich tradycji, będę poznawał ich codzienne zwyczaje oraz problemy. Na pewno spotkam wiele osobliwości, czyli osób, które mają do opowiedzenia własną historię. Wszystkim tym będę się starał z Wami dzielić.

Jednym słowem BĘDZIE SIĘ DZIAŁO :)
Dlatego zachęcam Was do odwiedzin na stronie bloga, jak i tej na facebooku.
Jutro także ogłoszę konkurs, w którym będziecie mogli wygrać niespodziankę prosto z Togo oraz mieć udział w pewnym aspekcie dotyczącym wesela.

P.S.
Robert poinformował mnie o tym, że zostałem jego drużbą na weselu :D
Ciekawe co to oznacza w kulturze Togo...

wtorek, 8 lipca 2014

A wszystko zaczęło się od...

African Smile – projekt wyprawy do Afryki. Niewiele osób wie, że wszystko zaczęło się od... Polskiej wódki. Posłuchajcie…

Cztery lata temu w samolocie lecąc do Stanów poznałem pewnego bardzo sympatycznego Kenijczyka. Popijając szampan stwierdził, że jeszcze nigdy nie próbował Polskiej wódki. Zaprosił mnie i moją koleżankę, z którą podróżowałem do swojego domu w Bostonie po zakończeniu pracy na campie. Stwierdził, że będziemy pili Polską wódkę. Na tą okazję specjalnie nabył butelkę marki o nazwie jednego z naszych najznamienitszych władców reklamowaną w Stanach przez Bruc'a Willisa, który podnosi prestiż picia alkoholu o wysokim stężeniu.
Po uprzednim ugoszczeniu nas w iście królewskim stylu, Robert w pewnym momencie odważnie wyciągnął kieliszki o pojemności 50ml. Jego niezwykłe chęci rywalizowania z Polakami w piciu totalnie przyćmiły realizm. Kiedy z uśmiechem wspólnie we trójkę wznosiliśmy toast za nową przyjaźń on nie zdawał sobie sprawy z tego, że za niewiele ponad 20 minut będzie spał w swoim łóżku. My we dwójkę grzecznie wierzyliśmy jego słowom, że wyjątkowo jest dziś zmęczony.
Następnego dnia zgodnie z Polską tradycją zaprosiliśmy Roberta do odwiedzenia naszej ojczyzny. A zwłaszcza (ponieważ Robert jest wielkim fanem piłki nożnej) podczas zbliżających się wtedy mistrzostw Europy. Oczywiście nikt do końca nie wierzy w to, że napotkany przez Ciebie przypadkowo obcokrajowiec, a zwłaszcza Afrykanin przyjedzie do takiej Polski, która ma (według wielu) o wiele mniej do zaoferowania turystycznie w porównaniu z Francją, Włochami, czy Hiszpanią.
Kilka miesięcy przed rozpoczęciem mistrzostw doznałem wielkiego szoku. Robert potwierdził swoją obecność i w dodatku polecił mi zakup biletu na jeden z meczy.
Po dwóch tygodniach wspólnej podróży (Warszawa – Gdańsk – Poznań – Wrocław) Robert zachwycony naszym pięknym krajem wyleciał  z powrotem do swojego domu w Bostonie. Podobno najbardziej przypadły mu do gustu Polskie pierogi, które jak twierdził śniły mu się po nocach jeszcze przez kolejne pół roku*.
Minęły dwa lata od jego wizyty a Robert zdążył wziąć ślub cywilny ze swoją narzeczoną oraz zostać ojcem małej Wandzi. Pewnego dnia zajrzałem do swojej skrzynki pocztowej, w której znalazłem zaproszenie na wesele Roberta i Yawy w Togo (ojczyźnie narzeczonej). I w takich przypadkach (podróżnicy wiedzą o co chodzi J) następuje wielki mętlik w głowie. Mnóstwo pomysłów i euforia związana z pretekstem do odbycia kolejnej podróży i być może przeżycia wspaniałej przygody.


*Jestem Wam winien wyjaśnienie. Jeśli ktokolwiek był w znanej Wrocławskiej pierogarni wie, że zamówienie i zjedzenie dużej porcji pięciu piecuchów graniczy niemal z cudem. Jednak Robert nie słuchał naszych zaleceń i zamówił 3 małe porcje (po 3 piecuchy). Sny, które męczyły go przez następne pół roku były koszmarami.

czwartek, 26 czerwca 2014

Witajcie wszyscy!

Po pierwsze chciałbym podziękować, że zdecydowałeś się tutaj zajrzeć. To dzięki Tobie podróż nabierze dodatkowego wymiaru i zaspokoi kolejną ważną potrzebę - potrzebę dzielenia się. Chciałbym od czegoś zacząć rozpoczynając swojego pierwszego bloga podróżniczego. Może dla tych, którzy mnie jeszcze nie znają przedstawię pokrótce swoją osobę. Mam na imię Szymon, swą pasję podróżowania rozpocząłem już w dzieciństwie. Musiałem wyglądać jak dziecko szczęścia, gdy moja mama zabierała mnie na wycieczki do Grecji, Tunezji oraz Hiszpanii. Były to oczywiście wycieczki fakultatywne, jednak pozostawiły one wielki ślad na moim przyszłym rozwoju. W wieku dorastania gdy inni chłopcy słuchali muzyki 2paca, Darude i Bomfunk mc's, jarali się sztukami walki made in Hongkong, ja skrzętnie studiowałem swój pierwszy atlas świata podróżując palcem po mapie, a w nocy nie mogłem spać bez rozświetlonego globusa przy łóżku. Moja potrzeba przygody w tym czasie mogła być zaspokojona jedynie przez programy wyświetlane przez National Geographic oraz Discovery Channel, więc w środku rosło we mnie swoiste napięcie. W wieku osiemnastu lat zostałem zaproszony na statek transportowy pływający po Morzach Bałtyckim i Północnym, gdzie nauczyłem się pracować jak prawdziwy marynarz, zwiedzając przy tym wszystkie miasta portowe. W tym momencie to co gromadziło się przez lata wybuchło ze zdwojoną siłą i potrzeba stała się niemożliwa do zaspokojenia przez nic innego.. Na studiach udało mi się uczestniczyć w programie wymiany w Stanach Zjednoczonych, gdzie nauczyłem się trochę innego, jeszcze bardziej pozytywnego podejścia do życia. Potem nastał czas taniego podróżowania. Tanie loty do Mediolanu i Budapesztu oraz podróż do Rosji z pasztetem i chlebem tostowym w plecaku pokazały, że podróżowanie nie musi być przeznaczone tylko dla osób z grubym portfelem. W roku 2012 nastała era autostopu, czyli wyższy poziom turystyki niskobudżetowej. Edycja Autostop Race do Rzymu sprawiła, że świat zacząłem przemierzać z jeszcze większym uśmiechem na twarzy. Największy przełom nastąpił rok później w Dubrowniku pod wpływem magicznego trunku zwanego Rakiją powstała idea podróżowania za uśmiech. Wraz z Agnieszką moją przyjaciółką wyruszyliśmy w podróż dookoła Europy nie zabierając i jednocześnie nie wydając przy tym ani złotówki lub innej waluty obowiązującej w danym kraju. 50 dni, 12212 km, 17 krajów i 0 wydanych monet, milion przygód oraz akcja pluszaki - cudaki dla Rumuńskich dzieci - oto efekt Autostop Smile, idei podróżowania za jeden uśmiech. Minął rok od tego wydarzenia, więc pora na kontynuację... Czas ogłosić projekt African Smile, czyli wesele po Afrykańsku, wizyta w szkole w Togo oraz powrót autostopem do Europy :)
Ale o tym wszystkim, jak się zaczęło i co planuję zrobić w następnym poście...
Do zobaczenia!