18.09 Cotonou - Bohicon (Benin)
Gdy wyszedlem na droge w strone Bohicon od razu zainteresowal sie mna pewien chlopak o imieniu Louis. Choc nasze spotkanie trwalo niewiele ponad 40 minut, to jest on kolejna osoba potwierdzajaca fakt, ze mam niesamowite szczescie do ludzi, ktorych spotykam. Okazalo sie, ze jest czlonkiem lokalnej grupy ISEC pomagajacym przybylym na program wymiany w odnalezieniu miejsca do zamieszkania. Sam do tej pory wiele podrozowal.
Postanawia mi pomoc odnalezc transport wsrod kierowcow busow oraz taksowkarzy, choc powtarzam mu, ze tutaj to sie nie uda. W koncu po kilku telefonach odnajduje dla mnie transport w strone Bohicon. Musze jednak w miejsce skad samochod odjezdza jakos dotrzec.W tym celu Louis zatrzymuje motor.
Droga jest dosc dluga, zanim docieramy mija okolo 30 minut. Tak poznalem Erica, nauczyciela angielskiego, ktory od razu wydal sie bardzo szczesliwym czlowiekiem.
Czekajac na transport stracilem 4 godziny. Nikt po mnie nie przyjechal. Jedyne co mi pozostalo, to telefon do Erica, ktory bardzo szybko przyjechal po mnie i zaproponowal mi nocleg. Eric wyznaje zasade, ze trzeba sie usmiechac caly czas, mimo wszystko. Tego samego dnia pojechalismy na spotkanie z jego rodzina . On sam ma osmioro rodzenstwa, a tylko jeden z jego braci ma dziewiecioro dzieci. To sprawia, ze gdy przyjechalismy na miejsce otoczyla mnie gromadka wesolych maluchow.
Jestem nazywany tutaj Yowo, co w lokalnym jezyku znaczy po prostu... bialy. I nie nie... Nie ma mowy o jakimkolwiek rasizmie. Rasizm, to wymysl bialego czlowieka. W Afryce rasizm po prostu nie istnieje. Nazywaja Cie tu bialy, bo... Jestes bialy. Przy tym oczywiscie krzyczac "yowo" dzieciaki szczerze sie usmiechaja i machaja, jak do najwiekszej atrakcji dnia.
Jak mawia Eric, jest piatek, wiec trzeba wypic "jedno piwo" dla uczczenia calego tygodnia pracy. Spotykamy sie z jego przyjaciolka, dosiada sie do nas rowniez kobieta o poteznej posturze, mowiac, ze nie zna angielskiego, ale jesli zdecyduje sie pojsc z nia do jej mieszkania, to zapewne nauczy mnie czegos po francusku. Z uprzejmoscia dzieuje :)
Nastepnie z Ericiem ruszmy w inne miejsce spotkac sie z jednym z braci Erica. Rozrywkowym Jonasem, ojcem blizniakow, jak go tu nazywaja. Jesli Twoja zona urodzi blizniaki, stajesz sie osoba bardzo rozpoznawalna, a jesli dodatkowo zaopatrujesz wioske w alkohol, czym na codzien zajmuje sie Jonas stajesz sie wazna osobistoscia, ktorej klaniaja sie wszyscy.
Miejsce, do ktorego przybylismy bylo oddalone o jakies 20 minut w strone ruchliwego centrum Cotonou. Wypilismy tam kolejne 3 piwa, a zaznaczam, ze wszyscy przybylismy skuterami.
Eric nastepnego dnia bardzo namawia mnie, abym zostal u niego jeszcze jeden dzien. Ogromny kac sprawia, ze nie odmawiam. Zostaje u niego kolejne 2 dni dostajac od Erica tradycyjny stroj, oraz zaznajac prawdziwej Beninskiej goscinnosci w dodatku uczac sie podstawowych zwrotow w lokalnym jezyku, co uszczesliwia kazdego napotanego tubylca.
21.09
W poniedzialek z samego rana wyruszam w strone Bohicon. Tak na marginesie myslalem o tym, aby dotrzec gdzies do centrum Beninu w drodze do granicy z Burkina. Jednak 70 kilometrow drogi okazalo sie nie tylko przygoda, ale tez koszmarem, ktory odzywal sie przez kolejen 3 dni bolem plecow. Ciezarowka jechala caly dzien, a predkosc jazdy nie przekraczala 20km/h. Latwiej byloby dotrzec rowerem. Zamiast w ciagu dnia do Bohicon docieram kolo godziny 21. Jednak z noclegiem po raz kolejny nie ma zadnego problemu. Po chwili opiekuje sie mna pewien student. Pozniej okazuje sie, ze jest synem jednego z krolow dawnego krolestwa Dahomej. Odwiedzilismy jego rodzine, jego mame, braci, dwie kolejne zony jego ojca i ich dzieci. Krol niestety byl na wyjezdzie.
Niestety w prawie calym Beninie nie pozwalaja robic zdjec. Szczegolnie w centrum krolestwa Dahomej, gdzie co chwile mijamy palace oraz swiatynie vodoo. Tutejszych ludzi charakteryzuje to, ze ubieraja sie dosc bogato i kolorowo, a kobiety, jak rowniez mezczyzni bardzo intesywnie maluja swoje twarze. Wyglada to przynajmniej oryginalnie. Wioski pomalowane sa tradycyjnymi wzorami nierzadko utozsamiajac je z herbami dawnych krolow.
24.09 - 26.09
Lapiac stopa z Bohicon w strone Djougou mialem spore szczescie. W pewnym momencie minela mnie ciezarowka bez naczepy, ktora sie nie zatrzymala, facet jednak zareagowal, pokazujac ze nie jedzie daleko. Po 10 minutach zlapalem inna ciezarowke. 20 kilometrow dalej ujrzalem ta sama ciezarowke, ktora chwile wczesniej mnie mijala, ale totalnie zniszczona w karambolu. Kierowcy na szczescie nic sie nie stalo. Patrzac na mnie, jak przejezdzam usmiechnal sie ocierajac pot z czola.
W miedzyczasie w mojej ciezarowce eksplodowaly 2 opony. Za drugim razem nie bylo juz kola na wymiane. To nic, mozna jechac dalej. Afryka. :D
Niestety stop w strone Natitingou okazal sie sie stopem w strone Parakou. Poszedlem spac, a obudzilem sie na glownej drodze zamiast do Burkiny, do Nigru, po drugiej stronie Beninu. Ale to nic, jesli kierowca stawia Ci butelke coli do obiadu, orzeszki ziemne oraz najslodsze banany, jakie w zyciu jadlem. Noc spedzilem w namiocie obok ciezarowki, a rano po sniadaniu oczywiscie postawionym przez kierowce ruszam w strone Djougou. Mam tylko nadzieje, ze droga nie bedzie taka zla. Okazala sie taka, jak wyobrazalem sobie w najgorszych snach. Jedyne, nieliczne samochody, to taksowki zmierzajace do okolicznych wiosek. Kilka kilometrow podwiozl mnie pewien amerykanin, ktory podpowiedzial m oi organizacji misyjnej dzialajacej w Natitingou. Teraz przynajmniej wiem, gdzie zmierzam. Moze pomoga mi dostac sie do Parku Narodowego Pandjari, gdzie ujrzec mozna lwy, gepardy oraz slonie.
Ian podwiozl mnie do blokady policyjnej, gdzie latwiej bedzie mi zatrzymac samochody, oraz pytac o podwozke. Policjanci zainteresowani obcym wolaja mnie do siebie, a po wytlumaczeniu sytuacji postanawiaja mi pomoc zatrzymujac kazdy samochod.
Ostatecznie placa za mnie taksowkarzowi, aby podwiozl mnie do kolejnej blokady, gdzie stoja tym razem dwaj mezczyzni w wojskowych mundurach z czerwonymi przepaskami na ramionach. Wyglada to przynajmniej podejrzanie, lecz "szef" od razu usmiecha sie w moja strone i wrecza mi worek z woda. Poki co nie przejezdza zadne auto. Totalnie. W miedzyczasie obserwuje ludzi z niesamowitymi tatuazami na twarzach. Jedna dziewczyna byla wyjatkowej urody - "excuse moi, an photo?" nerwowo zaczela sie ogladac za mezczyzna, ktorego najwyrazniej byla wlasnoscia. -"NO!!!" - "ok, pardon, ze zapytalem"
Po 3 godzinach czekania, w koncu udaje sie zlapac transport do Djougou, a potem prosto do Natitingou. Gdy przybywam na miejsce jest totalnie ciemno. Postanawiam udac sie w najblizsze miejsce, gdzie slysze spiew. Trafiam do kosciola, gdzie spotykam pewna biala kobiete. Tak poznalem Suzy, amerykanke, ktora przebywa tu na misji juz od 15 lat. Dostaje pokoj, oraz korzystam z internetu. Postanawiam zatrzymac sie tu na kilka dni. Potem ruszam do Burkina Faso. Granica jest juz blisko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz