środa, 26 sierpnia 2015

ja - nielegalny imigrant w Senegalu

Celnik wertując mój paszport w poszukiwaniu Senegalskiej wizy robi coraz groźniejszą minę pytając o nią wyraźnie i tak zdecydowanie jak wystrzał z kałasznikowa zawieszonego na jego lewym ramieniu. Zaczynam zastanawiać się nad słusznością decyzji którą podjąłem.
Miałem trzy możliwości wyjechania z Senegalu i kontynuowania mojej podróży na północ:
1. Obejście strażnicy i przeskoczenie przez płot, gdzie czekałby na mnie prom na rzece Senegal pozwalający przekroczyć granicę z Mauretanią.
2. Pójście do miasteczka, skąd za 5000 CFA (10$) mógłbym nielegalnie przekroczyć granicę w innym miejscu na rzece.
3. Pójście na żywioł i liczenie na to, że celnicy nie zauważą białego podróżnika przechodzącego obok ich budki strażniczej (swoją drogą co ja sobie myślałem. Groziło mi zatęchłe, Senegalskie więzienie - biały wśród setek czarnoskórych zwyrodnialców, a ja po prostu pomyślałem sobie, że tak sobie przejdę i nie zauważą mojej zarośniętej białej twarzy na tle ciemnej jak smoła karnacji innych ludzi chcących przekroczyć granicę).
Wybrałem co wybrałem, miałem przeczucie… Do tej pory mnie nie myliło. Jednak, kiedy celnik patrzył na mnie i ostrzeliwując coraz to groźniejszymi słowami w pewnym momencie zawołał swojego kolegę. Ten wstając ze swojego fotela bujanego zgasił papierosa na ziemi robiąc to bardzo powoli. (Serio… wyglądało to jak scena z jakiegoś czarnego westernu). Celnik wstał i nagle okazało się, że ma prawie dwa metry. Na pewno nie byłem pierwszym jego przypadkiem nielegalnego przekraczania granicy – miał siwe włosy oraz brodę. Przekrwione oczy ukazywały wyraźne zmęczenie słońcem oraz pyłem unoszonym przez wiatr z suchego jak pieprz gruntu.
- gdzie jest wiza?
- nie mam
- dlaczego?
- zaczynam śpiewać swoją opowiastkę o tym jak przysnęło mi się na przejściu między Mali a Senegalem, jak bardzo jest mi przykro… Śpiewałem to jak członek kościelnego chóru chłopięcego. mogłem mówić w sumie tak bez końca, jednak ten w pewnym momencie mi przerwał i bez żadnych emocji na twarzy powiedział baaardzo pooowoli:
- Nie wolno jeździć po Senegalu bez wizy… (mówiąc to wyobrażałem sobie… Zresztą nie ważne co sobie wyobrażałem – po prostu k*rewsko się bałem)
On jednak wręcza mi paszport do ręki i mówi… (nigdy tego nie zapomnę) „żeby było mi to ostatni raz!”

środa, 14 stycznia 2015

Wędrówka do granicy z Mali

07.10

Wspaniałość ludzi mieszkających w seminarium nie opuściła mnie do samego końca. Ojciec Etienne wręczył mi na pożegnanie prezent –tradycyjną chustę na głowę ukazującą gołębia niosącego dobrą nowinę.
Napotkany przeze mnie prawnik, który zatrzymał się z samej ciekawości do białego łapiącego stopa stawia mi dwie butelki koli, bo zabierając mnie do pobliskiego baru okazuje się, że nigdzie nie jedzie poza Wagadugu. Zapewnia mnie, że nie jestem w stanie dotrzeć do Mopti w jeden dzień (choć  to „zaledwie” nieco ponad 450km). Tego samego dnia ląduje w połowie drogi, w Oahigouya , stolicy królestwa Yatenga. Spotykam pewnego farmaceutę, który namawia mnie abym został: „jeśli zostaniesz, to jutro poznasz króla”. Grzech odmówić, a Mamadou okazuje się jednym ze wspanialszych ludzi, których spotykam na swojej drodze, mimo że spędziliśmy razem tylko jeden dzień. Co chwilę zaopatruje mnie w rzeczy, które mogłyby się przydać na trasie.

Czy wiecie, że król Yatenga ma telewizję satelitarną?

Wchodząc do pomieszczenia ukłoniłem się bardzo nisko czapeczkę zdejmując ruchem wahadłowym, jak na Polaka z dobrego rodu pochodzącego. Pogawędka z królem trwała 10 minut i ograniczyła się do słów, że król cieszy się na moje przybycie, dziękuje mi za prezent (wręczyłem mu starą Polską monetę), no i życzy mi wspaniałych przygód z uśmiechem pozując do zdjęcia ze mną. Wręcza mi swoją wizytówkę i prosi o przesłanie zdjęć na swój adres mailowy.

08.10

Mamadou nie przestaje mnie zaskakiwać, a na koniec dostaję dobry środek przeciw komarom, który zapewne przyda się na rzece Niger – dwie malarie, to zdecydowanie za dużo.
Wiedziałem, że droga z Oahigouya do Mopti nie jest najlepszej jakości, ale tego co miało nastąpić nie wyobrażałem sobie nawet przez moment. Mamadou chce mi pomóc zabierając mnie do wioski między granicą, a miastem. Z Thiou może znajdzie się jakiś samochód zmierzający do Koro. Droga jest jaka jest. Pustkowie, czasem krowy i kozy, nic poza tym. Obok budują drogę, choć szutrową, to prostą, gdzie nie trzeba omijać krzaków wyrastających nagle po środku. Nie widać żadnego pracownika oraz sprzętu, wiadomo tylko, że jest zamknięta. Pytam kiedy ją ukończą – nikt tego nie wie, budują ją od 15 lat…

W pewnym momencie pojawia się nieoczekiwany problem. Tylnie koło skuterka, którym jechaliśmy odmawia posłuszeństwa i osiada bez powietrza na rozgrzanym piasku. W tym miejscu mój przyjaciel musi mnie zostawić. Zaczyna zawracać pieszo pchając swój motorek. Do miasta zaledwie 20 kilometrów, brak wody, pomocy. Patrzę jak Mamadou znika za horyzontem , a wokół mnie nastaje niesamowita cisza przeszywająca ciarkami całe ciało. Maszeruję, a słońce prawie w zenicie przygrzewa z temperaturą ponad 40 stopni. Mam tylko jedną butelkę wody, a sępy krążące nad padliną jakiegoś bydła zdecydowanie nie podnoszą morale. Nasuwają się różne myśli wracające do głowy jak bumerang, bo gdybym dostał nagłego ataku malarii właśnie tutaj, nie miałbym żadnej pomocy. Udręczony gorączką w pewnym momencie prawdopodobnie padłbym gdzieś przy drodze, gdzie za towarzyszy miałbym wielkie, żarłoczne ptaszyska czekające na rozszarpanie mojego białego ciała. Stało się zupełnie inaczej. Po około trzech godzinach marszu usłyszałem dźwięk motorka zbliżającego się w moją stronę. Kierowca (dzieciak w wieku około 16 lat) zatrzymuje się i zabiera mnie prosto do swojej wioski, około 40 kilometrów dalej. Dostaję chłodną wodę oraz pierwszą gorącą, słodką do przesady, czarną, Afrykańską herbatę, którą pije się z około 50 mililitrowych szklanek. Starszyzna siedząca na dywaniku ubrana jest w szaty zasłaniające całe ciało oraz chustę przesłaniającą głowę wraz z twarzą. Niewątpliwie trafiłem na pierwszą osadę Tuaregów na swojej drodze. Mimo, że nikt z osób, które przywitały mnie z dużym szacunkiem nie zna francuskiego, a tym bardziej angielskiego z gestów zrozumiałem, że do granicy zostało kilkanaście kilometrów, a o dojazd martwić się nie muszę. Tylko, że motorek młodzieńca, który mnie podwoził uległ awarii. W tym czasie uciekam myślami do ojczyzny, do przyjaciół, rodziny, krajobrazów. Brakuje mi języka ojczystego. Tak bardzo chciałbym teraz porozmawiać z kimś z Polski. Na suchym jak pieprz piasku kreślę napis „POLSKA”, uzupełniam butelkę świeżą wodą i ruszam w stronę Mali.

Gdy przekraczam granicę celnik nagle zrywa się ze swojego fotela zaskoczony wizytą białego gościa na przejściu granicznym pośrodku niczego.
- Skąd jesteś (pyta zaspany strażnik)
- Z Polski (odpowiadam wyraźnie zaskoczony znajomością języka angielskiego rozmówcy)
Policjant bierze do ręki bordowy paszport i mrużąc oczy próbuje przez kilka minut odczytać napis „Rzeczpospolita Polska”. Nagle rezygnując szybko zaczyna wertować kartki sprawdzając wizy do kolejnych krajów. Szczególną uwagę przykuł do wizy Rosyjskiej najwyraźniej pierwszy raz w życiu widząc cyrylicę. Normalnie powinienem dostać stempel wyjazdowy i ruszyć dalej do Mali. Jednak wizyta interesującego gościa oraz kwestia zabicia nudy nie pozwala policjantowi puścić mnie od razu.
- Jak tu dotarłeś, gdzie twój samochód?!
- jadę autostopem, czasem maszeruję, czasem uda się złapać jakiś transport motorkiem.
W tym momencie strażnik robi wielkie oczy nie bardzo wiedząc , jak zareagować na tą odpowiedź w końcu wybucha w śmiech.
- A gdzie śpisz? Nie boisz się?
Odpowiedź zawsze jest taka sama.
- A czego miałbym się bać proszę Pana?
- No… Na przykład węży…
- Śpie w swoim namiocie, zamykając go na noc zamkiem błyskawicznym, przesuwając go zawsze do góry.

Policjant spojrzał na dziwny pakunek z boku plecaka najwyraźniej pierwszy raz w życiu widząc taką rzecz i bez słowa wbija pieczątkę uprawniającą opuszczenie Burkina Faso.

niedziela, 7 grudnia 2014

Pobyt w seminarium dla pastorów (Malaria po raz drugi).

Kierowca wysadza mnie w miejscu, gdzie wydaje się, że wszystkie drogi się rozdzielają, każda w inną stronę świata. Oto obwodnica Wagadugu. Wow! Cóż za zaskoczenie, szczypta zachodu w Afrykańskim klimacie. Kierowcy wręczam kartkę, z magicznymi słowami po francusku, że jestem studentem z Polski, aby upewnić się, że nie zażąda opłaty ode mnie, a ten po przeczytaniu zmieszany sięga do portfela i wręcza mi 5000CFA (10$)… Wspaniały gest, lecz aż tak biedny nie jestem, komuś bardziej przydadzą się te pieniądze.
Czym bardziej na północ tym łatwiej ze stopem i więcej życzliwych ludzi. Zmierzałem do centrum , aby znaleźć jakieś bezpieczne lokum. Przechodząc obok ogrodzonego terenu zauważam odrobinę zieleni. Nie zaszkodzi zapytać o miejsce na rozstawienie namiotu. To najlepsza decyzja jaką mogłem podjąć. Słońce grzało, a ze mnie pot lał się strumieniami. Zgubiłem swoją chustę na głowę, dlatego dłuższe przebywanie na słońcu może okazać się przynajmniej niebezpieczne, dla mojej „białej”, delikatnej główki.
Miejsce, do którego dotarłem okazało się… Seminarium dla pastorów, a praktycznie każdy posługiwał się językiem angielskim. Zatem od razu zostałem przyjęty posiłkiem , oraz bezpiecznym miejscem pod dachem, gdzie mogłem rozłożyć namiot. Prezydent seminarium oraz jednocześnie główny przedstawiciel kościoła, który reprezentował, to ciekawa osobistość. Urodził się w małej wiosce, gdzie jego rodzice praktykowali religię animistyczną, jego ojciec był szamanem. Do szkoły miał jakieś 14 kilometrów, więc jego rodzice wysłali go do wuja, który mieszkał zaledwie 6 kilometrów od szkoły (codziennie musiał chodzić pieszo). Wuj był muzułmaninem, więc musiał zacząć praktykować tą religię, by w weekendy wracać do rodziny oraz animizmu. W wieku 18 lat Ojciec Etienne przystąpił do szkoły katolickiej, gdzie przyjął wiarę chrześcijańską. Jak opowiada w pewnym momencie skierował pytanie w górę kto tak naprawdę tam jest i czyje słowa są tymi od prawdziwego Boga. Następnego dnia dostał odpowiedź, żeby czytać Biblię i wierzyć w Jezusa Chrystusa . Od tamtej pory nie rozstaje się z Biblią na krok. 
Dzień po przybyciu ojcowie zabierają mnie do ambasady Mali, gdzie wizę na 3 miesiące dostaję po 2 godzinach. Chcę ruszyć dalej  następnego dnia, lecz… Od rana nie czuję się najlepiej, a termometr który posiadam od pobytu w szpitalu w Lome wskazuje co godzinę wyższą temperaturę. Moje ruchy spowalniają, tak jakby rzeczywistość była filmem, przy którym ktoś bawił się tempem projekcji. To ona, koszmarna dama powróciła – malaria. Na szczęście znając objawy typowe dla tej choroby mogę ją natychmiast rozpoznać i w odpowiedni sposób z nią walczyć. Kupuję lek, biorę pierwszą partię i zasypiam po solidnej dawce paracetamolu. Koszmary targają sen przez cały dzień. Do północy, kiedy niebo nad Wagadugu przecinają błyskawice i leje ulewny deszcz jest już po wszystkim. Lek zrobił swoje. Temperatura opadła, a ja mogę ze spokojem patrzeć na następny dzień. Malaria ma to do siebie, że mimo wszystko osłabia organizm na kolejne 3 dni. Masz szczęście jeśli możesz wstać do toalety. Ojcowie przez najbliższe dni opiekują się mną, przynosząc posiłki do namiotu. Na szczęście w przeciwieństwie do ostatniego ataku choroby apetyt mi dopisuje.
W międzyczasie uczestniczę w kilku bardzo żywiołowych mszach. Wrażenie robi to niesamowite: ponad setka osób donośnym głosem wykrzykuje prośby skierowane do Boga, każdy po swojemu powodując niesamowity, wręcz ogłuszający harmider. Modlitwy przeplatane są śpiewami, w których uczestniczą wszyscy, tańcząc do rytmu wesołych religijnych pieśni. Ojciec Etienne prowadząc w pewnym momencie zaskakuje modlitwą w bliżej nieokreślonym języku. Na samym początku pomyślałem że to łacina, jednak było to coś zupełnie innego. Również ojciec Thoma nie potrafił przetłumaczyć mi tego co powiedział ojciec Etienne, bo nie był to również żaden z lokalnych języków plemiennych. On sam po całym nabożeństwie postanowił wytłumaczyć mi, że ich odłam religii wierzy, że Duch Święty w każdej chwili może wstąpić w każdego z nas i przemówić w języku nawet wymarłym. Może się to wydarzyć w każdej chwili, a częstotliwość zależy od siły wiary. Na pytanie co powiedział podczas modlitwy sam nie potrafił tego wytłumaczyć „zacznij czytać Biblię, a zrozumiesz”. No cóż… Opisuję, to co widzę, a nie ukrywam, że samo wydarzenie wyglądało bardziej jak ujęcie z horroru o egzorcyzmach niż zwykła nudna msza.  





czwartek, 27 listopada 2014

Lwy, demony, handel dzecmi oraz Afrykanskie kino, czyli droga do Wagadugu

25 - 28.09
Natitingou To dosc ladne miasteczko. Ludzie rowniez sa bardzo pomocni. W piatek poznaje goscia o imieniu Costuman, ktory oprowasza mnie po miescie, pokazujac targ, muzeum kultury oraz plac niepodleglosci na ktorym... Mozna za darmo polaczyc sie z siecia wifi. To pierwsza darmowa siec w Afryce, jaka widze. Moze to zasluga tego, ze Natitingou jest dobra baza wypadowa do Parku Narodowego Pandjari, co powoduje, ze jest dobrze rozwiniete turystycznie.
Nastepnego dnia poznaje syna Suzy. Olivier jest studentem geografii. Zabiera mnie na okoliczne wzgorza, skad ujrzec mozna panorame calej miejscowosci. Olivier mial staz w Parku Pandjari, dzieki czemu mial okazje obserwowac "Wielka Piatke Afryki". Stal dokladnie 3 metry przed lwami.
Odradza mi wizyte w parku teraz. Jest sezon deszczowy, trawa wysoka i niewiele mozna zobaczyc. W polaczeniu ze sporymi kosztami podrozy oraz problemem ze znalezieniem osob, ktore moglyby zapelnic auto sprawia, ze wizyta staje sie malo sensowna.

Wieczorem spytalem Suzy, jak spedzila dzien. Z usmiechem odpowiedziala, ze jesli naprawde chce wiedziec, to w kosciele przeprowadzala egzorcyzmy na jednej z opetanych kobiet. Wypedzala demony z duszy przez 5 godzin. Tlumaczy, iz egzorcyzmy wcale nie wygladaja tak jak to przedstawiaja filmy. To zmudna praca polegajaca na glosnej modlitwie oraz spiewach. Osoba opetana doprowadzona do placzu w koncu mdleje. Egzorcyzmy odbywaja sie co jakis czas, az dusza zostanie oczyszczona.
W kulturze Afrykanskiej takie zjawiska sa bardzo gleboko zakorzenione w ich spoleczenstwie. Ludzie mimo, ze uczeszczaja do kosciola, deklaruja przynaleznosc do danej wiary, nadal wierza w moce religii animistycznych. Wierza w to, ze ktos inny za pomoca magii moze zrobic komus krzywde poprzez zakazane rytulaly.  Na przyklad vaudau ma moc odstraszajaca zle duchy, ale takze moze je przywolac. Misje chrzescijanskie probuja pokazac, ze jedynym wyjsciem, oraz zbawieniem dla duszy jest wiara w jednego Boga.

29.09 - 30.09
Z samego rana wyruszam w trase, aby przed zmierzchem dotrzec do Burkiny. Czym dalej na polnoc, tym stop idzie coraz latwiej. Kilka kilometrow podwozi mnie gosc na motorze z naczepa, a po kilku minutach mam juz kolejne 30 kilometrow do przodu z Pascalem, ktory zaskakuje mnie swoja wiedza o Polsce. Dostaje od niego na dalsza droge bagietke. Nastepnie jade z gosciem w bmw, ktory pedzi 120km/h co chwile balansujac na krawedzi jezdni. Dojezdzam do pewnej miejscowosci, myslac ze ta jest przygraniczna. Maszeruje wiec w pelnym sloncu kilka kilometrow, az decyduje sie zatrzymac jadaca w tym samym kierunku ciezarowke. Po kolejnych 30 kilometrach dojezdzamy do przejscia, a wlasciwie... szlabanu ze sznurka oraz kilku policjantow sennie i bez pospiechu podbijajacych mi pieczatke wyjazdowa z Beninu. :aszeruje wiec dalej myslac, ze Burkina jest juz tu kilkaset metrow dalej. Nic bardziej mylnego. Mijam kolejne wioski, a przejscia jak nie bylo, tak nie ma. Najwyrazniej granica jest bardziej umowna. Pozniej dowiaduje sie, ze miedzy granicami Togo - Benin - Burkina Faso lezy pas ziemi niczyjej. Mieszkancy tych terenow nie deklaruja narodowosci i zyja poza jurysdykcja wszelkich wladz. Dlatego jest niezwykle dziki, a jedna z sytuacji zadziwia samych Afrykanow slyszacych ta opowiesc.
Przechadzajac sie jedna z tych niczyich miejscowosci w pewnym momencie podbiega do mnie mloda kobieta, ktora ujrzawszy bialego zerwala sie w pospiechu spod zadaszenia ze strzechy, trzymajac w reku niespelna roczne dziecko. Podbiegajac do mnie spodziewalem sie prosby o jalmuzne, jednak ona wyciagajac rece z zawinietym w material dzieckiem probuje mi go SPRZEDAC... Zamurowalo mnie. W takich sytuacjach czlowiek nie wie jak zareagowac, jedyne co moze zrobic, to uprzejmie podziekowac i odejsc. To jedna z najbardziej szokujacych rzeczy, ktora spotkala mnie w Afryce.
W koncu po kilkunastu kilometrach na terenie bezpanstwowym docieram do przejscia z Burkina Faso, a celnicy zaskakuja mnie znajomoscia jezyka angielskiego. Zauwazam wielki parking dla ciezarowek, gdzie od razu znajduje transport prosto do Wagadugu. Przejezdzam przez Park Narodowy Arli, co stanowi jakies 150 kilometrow dzikich, niezamieszkalych terenow. Mimo, ze nie postanowilem wybrac sie wglab parku, to caly czas mam nadzieje ujrzec zwierzyne. W pewnym momenciepo lewej stronie drogi pojawia sie rodzina pawianow. Niestety, nie mam czasu na zrobienie nawet jednego zdjecia, a kierowca nie pozwala mi wysiasc. Malpy przenosza grozne choroby, takze ebole.
Nastala noc, a ja nie mam gdzie jej spedzic w Wagadugu. Byloby wielka nieodpowiedzialnoscia, gdybym udal sie do centrumkolo godziny 23:00. Postanawiam zatrzymac sie nsjblizszej miejscowosci Nagrengo (ktorej nawet nie ma na mapach), by rozbic namiot w miare bezpiecznym miejscu, na skraju wioski. W jednym ulamku sekundy stalem sie atrakcja dnia, tygodnia, miesiaca, a nawet kilku lat. 90% mieszkancow nie widzialo nigdy bialego, a juz zatrzymanie sie tu takiego jest prawdziwym ewenementem. Opiekuje sie mna lokalna mlodziezdajac mi miejsce pod dachem, gdzie moge rozbic namiotoraz specjalnie dla mnie przygotowuja posilek. Dostaje rowniez butelke tutejszej orenzady, smakujacej dokladnie tak samo jak fanta.
Tymczasem zbliza sie burza rozjasniajac niebo w calej okolicy, gdzie prad jest luksusem, na ktory prawie nikt pozwolic sobie nie moze. Cala noc spedzilem probujac wykalkulowac miejsce, gdzie deszcz zacinjac nie bedzie w stanie dosiegnac mojego namiotu. Burza sprawia wrazenie, jakby probowala dosiegnac, lecz teren, jak i powietrze jest zbyt suche, aby dac jej sile by uderzyc. Deszcz zaczyna padac dopiero, gdy robi sie jasno i juz wiem, ze zadne miejsce pod dachem nie uchroni mnie od zmokniecia. O godzinie 9:00 slonce przygrzewa juz z pelna moca, a wszystkie rzeczy wysychaja w 30 minut. W tym czasie poznaje typowy dzien w wiosce. Prawie nikt tu nie pracuje, a glowna atrakcja jest kino, czyli drewniany budynek pokryty strzecha z 21 calowym telewizorem w srodku, w ktorym calymi dniami oglada sie teledyski Afrykanskich gwiazd oraz filmy kung-fu lat 80-tych i 90-tych.
Mimo prosb mieszkancow wioski, abym zostal dluzej wyruszam do Wagadugu poszukac bezpiecznego miejsca noclegowego na czas wyrabiania wizy Malijskiej

niedziela, 28 września 2014

Benin - Dawne krolestwo Dahomey - centrum Afrykanskiego niewolnictwa

18.09 Cotonou - Bohicon (Benin)
Gdy wyszedlem na droge w strone Bohicon od razu zainteresowal sie mna pewien chlopak o imieniu Louis. Choc nasze spotkanie trwalo niewiele ponad 40 minut, to jest on kolejna osoba potwierdzajaca fakt, ze mam niesamowite szczescie do ludzi, ktorych spotykam. Okazalo sie, ze jest czlonkiem lokalnej grupy ISEC pomagajacym przybylym na program wymiany w odnalezieniu miejsca do zamieszkania. Sam do tej pory wiele podrozowal.
Postanawia mi pomoc odnalezc transport wsrod kierowcow busow oraz taksowkarzy, choc powtarzam mu, ze tutaj to sie nie uda. W koncu po kilku telefonach odnajduje dla mnie transport w strone Bohicon. Musze jednak w miejsce skad samochod odjezdza jakos dotrzec.W tym celu Louis zatrzymuje motor.
Droga jest dosc dluga, zanim docieramy mija okolo 30 minut. Tak poznalem Erica, nauczyciela angielskiego, ktory od razu wydal sie bardzo szczesliwym czlowiekiem.

Czekajac na transport stracilem 4 godziny. Nikt po mnie nie przyjechal. Jedyne co mi pozostalo, to telefon do Erica, ktory bardzo szybko przyjechal po mnie i zaproponowal mi nocleg. Eric wyznaje zasade, ze trzeba sie usmiechac caly czas, mimo wszystko. Tego samego dnia pojechalismy na spotkanie z jego rodzina . On sam ma osmioro rodzenstwa, a tylko jeden z jego braci ma dziewiecioro dzieci. To sprawia, ze gdy przyjechalismy na miejsce otoczyla mnie gromadka wesolych maluchow.

Jestem nazywany tutaj Yowo, co w lokalnym jezyku znaczy po prostu... bialy. I nie nie... Nie ma mowy o jakimkolwiek rasizmie. Rasizm, to wymysl bialego czlowieka. W Afryce rasizm po prostu nie istnieje. Nazywaja Cie tu bialy, bo... Jestes bialy. Przy tym oczywiscie krzyczac "yowo" dzieciaki szczerze sie usmiechaja i machaja, jak do najwiekszej atrakcji dnia.

Jak mawia Eric, jest piatek, wiec trzeba wypic "jedno piwo" dla uczczenia calego tygodnia pracy. Spotykamy sie z jego przyjaciolka, dosiada sie do nas rowniez kobieta o poteznej posturze, mowiac, ze nie zna angielskiego, ale jesli zdecyduje sie pojsc z nia do jej mieszkania, to zapewne nauczy mnie czegos po francusku. Z uprzejmoscia dzieuje :)

Nastepnie z Ericiem ruszmy w inne miejsce spotkac sie z jednym z braci Erica. Rozrywkowym Jonasem, ojcem blizniakow, jak go tu nazywaja. Jesli Twoja zona urodzi blizniaki, stajesz sie osoba bardzo rozpoznawalna, a jesli dodatkowo zaopatrujesz wioske w alkohol, czym na codzien zajmuje sie Jonas stajesz sie wazna osobistoscia, ktorej klaniaja sie wszyscy.

Miejsce, do ktorego przybylismy bylo oddalone o jakies 20 minut w strone ruchliwego centrum Cotonou. Wypilismy tam kolejne 3 piwa, a zaznaczam, ze wszyscy przybylismy skuterami.

Eric nastepnego dnia bardzo namawia mnie, abym zostal u niego jeszcze jeden dzien. Ogromny kac sprawia, ze nie odmawiam. Zostaje u niego kolejne 2 dni dostajac od Erica tradycyjny stroj, oraz zaznajac prawdziwej Beninskiej goscinnosci w dodatku uczac sie podstawowych zwrotow w lokalnym jezyku, co uszczesliwia kazdego napotanego tubylca.

21.09

W poniedzialek z samego rana wyruszam w strone Bohicon. Tak na marginesie myslalem o tym, aby dotrzec gdzies do centrum Beninu w drodze do granicy z Burkina. Jednak 70 kilometrow drogi okazalo sie nie tylko przygoda, ale tez koszmarem, ktory odzywal sie przez kolejen 3 dni bolem plecow. Ciezarowka jechala caly dzien, a predkosc jazdy nie przekraczala 20km/h. Latwiej byloby dotrzec rowerem. Zamiast w ciagu dnia do Bohicon docieram kolo godziny 21. Jednak z noclegiem po raz kolejny nie ma zadnego problemu. Po chwili opiekuje sie mna pewien student. Pozniej okazuje sie, ze jest synem jednego z krolow dawnego krolestwa Dahomej. Odwiedzilismy jego rodzine, jego mame, braci, dwie kolejne zony jego ojca i ich dzieci. Krol niestety byl na wyjezdzie.

Niestety w prawie calym Beninie nie pozwalaja robic zdjec. Szczegolnie w centrum krolestwa Dahomej, gdzie co chwile mijamy palace oraz swiatynie vodoo. Tutejszych ludzi charakteryzuje to, ze ubieraja sie dosc bogato i kolorowo, a kobiety, jak rowniez mezczyzni bardzo intesywnie maluja swoje twarze. Wyglada to przynajmniej oryginalnie. Wioski pomalowane sa tradycyjnymi wzorami nierzadko utozsamiajac je z herbami dawnych krolow.

24.09 - 26.09

Lapiac stopa z Bohicon w strone Djougou mialem spore szczescie. W pewnym momencie minela mnie ciezarowka bez naczepy, ktora sie nie zatrzymala, facet jednak zareagowal, pokazujac ze nie jedzie daleko. Po 10 minutach zlapalem inna ciezarowke. 20 kilometrow dalej ujrzalem ta sama ciezarowke, ktora chwile wczesniej mnie mijala, ale totalnie zniszczona w karambolu. Kierowcy na szczescie nic sie nie stalo. Patrzac na mnie, jak przejezdzam usmiechnal sie ocierajac pot z czola.

W miedzyczasie w mojej ciezarowce eksplodowaly 2 opony. Za drugim razem nie bylo juz kola na wymiane. To nic, mozna jechac dalej. Afryka.  :D

Niestety stop w strone Natitingou okazal sie sie stopem w strone Parakou. Poszedlem spac, a obudzilem sie na glownej drodze zamiast do Burkiny,  do Nigru, po drugiej stronie Beninu. Ale to nic, jesli kierowca stawia Ci butelke coli do obiadu, orzeszki ziemne oraz najslodsze banany, jakie w zyciu jadlem. Noc spedzilem w namiocie obok ciezarowki, a rano po sniadaniu oczywiscie postawionym przez kierowce ruszam w strone Djougou. Mam tylko nadzieje, ze droga nie bedzie taka zla. Okazala sie taka, jak wyobrazalem sobie w najgorszych snach. Jedyne, nieliczne samochody, to taksowki zmierzajace do okolicznych wiosek. Kilka kilometrow podwiozl mnie pewien amerykanin, ktory podpowiedzial m oi organizacji misyjnej dzialajacej w Natitingou. Teraz przynajmniej wiem, gdzie zmierzam. Moze pomoga mi dostac sie do Parku Narodowego Pandjari, gdzie ujrzec mozna lwy, gepardy oraz slonie.

Ian podwiozl mnie do blokady policyjnej, gdzie latwiej bedzie mi zatrzymac samochody, oraz pytac o podwozke. Policjanci zainteresowani obcym wolaja mnie do siebie, a po wytlumaczeniu sytuacji postanawiaja mi pomoc zatrzymujac kazdy samochod.

Ostatecznie placa za mnie taksowkarzowi, aby podwiozl mnie do kolejnej blokady, gdzie stoja tym razem dwaj mezczyzni w wojskowych mundurach z czerwonymi przepaskami na ramionach. Wyglada to przynajmniej podejrzanie, lecz "szef" od razu usmiecha sie w moja strone i wrecza mi worek z woda. Poki co nie przejezdza zadne auto. Totalnie. W miedzyczasie obserwuje ludzi z niesamowitymi tatuazami na twarzach. Jedna dziewczyna byla wyjatkowej urody - "excuse moi, an photo?" nerwowo zaczela sie ogladac za mezczyzna, ktorego najwyrazniej byla wlasnoscia. -"NO!!!" - "ok, pardon, ze zapytalem"

Po 3 godzinach czekania, w koncu udaje sie zlapac transport do Djougou, a potem prosto do Natitingou. Gdy przybywam na miejsce jest totalnie ciemno. Postanawiam udac sie w najblizsze miejsce, gdzie slysze spiew. Trafiam do kosciola, gdzie spotykam pewna biala kobiete. Tak poznalem Suzy, amerykanke, ktora przebywa tu na misji juz od 15 lat. Dostaje pokoj, oraz korzystam z internetu. Postanawiam zatrzymac sie tu na kilka dni. Potem ruszam do Burkina Faso. Granica jest juz blisko...

sobota, 20 września 2014

17.09 Spowrotem w drodze

Dzien wczesniej dziewczyny, ktore tak bardzo zabiegalym abym je ze soba wzial do "Ameryki" wyraznie daly mi do zrozumienia, ze przyjechalem tu nie po to aby spac, tylko podrozowac. Choc Amadou zapewnia mnie caly czas, ze powinienem zostac jeszcze z 3 dni, to wiem ze w Lome nadszedl moj czas. Pora ruszac wnieznane.
Dzien rozpoczalem z samego rana jak zazwyczaj. Sniadaniem w barze Mamadou, bawiac sie z dzieciakami. Wiem, ze bedzie mi tego brakowalo. Naprawde przyzwyczailem sie do codziennego zycia plybnacego bardzo powoli. Lome wyraznie nie chce mnie wypuscic ze swych ramion. Mija godzina 10.00,  ruszam w strone glownej drogi laczacej panstwa Afryki Zachodniej. Kierunek - wschod, prosto do Beninu. Tym razen posiadajac orez w postaci przetlunaczonej prosby o podwozke: "Witam! Jestem studentem z polski i zawsze marzyłem aby zobaczyć Pański kraj ale jedyną możliwością jest autostop- Polska, gdzie miekszam, to nie raj i mam pieniądze tylko na jedzenie i wizy, jedyną opcją na podróż jest jazda z dobrymi ludźmi takimi jak Pan. Jeśli może mnie Pan podrzucić w kierunku XXXXX byłoby super. Niestety nie mówię po francusku. Dziękuję za Pańskie zrozumienie."
W tym momencie taksowkarze, ktorzy co chwile mnie zaczepiali z usmiechem na twarzy daja mi spokoj. Jeden z nich nawet probuje wreczyc mi 200CFA - odmowilem, po tym jak ujrzalem jego szyderczy usmiech. Jak mowi przyslowie "najpierw beda sie z Ciebie smialim potem beda probowali zwalczac". Idealnie pasuje do tej sytuacji. Widzac jak nie przejmujac sie krocze dalejprzed siebie, jeden z kierowcow postanowil sprobowac wytlumaczyc mi, ze autostop w Afryce nie jest mozliwy... Po czym widzac brak sensu konwersacji konczy slowami "niech Bog ma Cie w swojej opiece".
Zanim zlapie ten "odpowiedni" samochod mija troche czasu. Zatrzymuje sie kilka pojazdow, lecz nikt nie zmierza w strone Beninu. Zaczepia mnie pewien mlody gosc, ktory probuje mi pomoc. Tym razem byla ona szczera, jednak zapas wody jeszcze sie nie skonczyl, a ostatni posilek jadlem calkiem niedawno. Caly czas powtarza mi, ze najlepszym wyjsciem z calej sytuacji bedzie udanie sie do ambasady Francji, gdzie napewno mi pomoga. Moja podroz nie polega jednak na pojsciu na latwizne. Chce poznac kulture rozmawiajac z takimi ludzmi jak on.
W koncu dochodzimy do swiatel, gdzie postanawiam wyprobowac strategie podchodzenia do aut podczas postoju. To byl strzal w "10tke"! Jak tylko ujrzalem Beninskie tablice rejestracyjne podbiegam do samochodu, a kierowca wskazuje miejsce, okolo 20 metrow dalej, abym tam na niego poczekal. Po przeczytaniu notki bez zastanowienia wpuszcza mnie do srodka. Barry wracal do swojego domu w Cotonou. Calkiem niezle mowil po angielsku, a to za sprawa pobytu w Stanach. To dosc zaskakujace poniewaz tutaj to naprawde rzadkosc. Niezwykle ciezko dostac sie tutejszym do Stanow, czy Europy, a jesli wierzyc slowom Barryego koszt wizy to okolo 4000 ojro. Podroz do granicy z Beninemtrwa stosunkowo krotko, bo po niecalej godzinie znajdujemy sie na przejsciu granicznym. Moja wiza do 5 krajow dziala swietnie. Nie ma zadnych problemow z wyjazdem. Przy podbiciu wizy po stronie Beninu dostaje tylko standardowe pytania typu miejsce docelowe, gdzie zamierzam sie zatrzymac oraz numey auta, ktorym podrozuje. 
na te pytania nie mam zamiaru udzielic odpowiedzi, ale jak widac zwyczajne "messieur" wraz z usmiechem wystarcza na dopelnienie formalnosci i ruszac moge dalej. Droga nagle zmienia sie w blotniste bagnom a niejedno miejsce z glebokoscia kaluzy do kolan przyprawialo o gesia skorke. Wyobrazilem sobie wlasnie ulewny deszcz oraz samochodm ktory nagle gasnie na srodku. Oto glowna droga w Beninie do stolicy. Afryka. Po przybyciu na miejsce mialem zamiar szybko udac sie na droge w strone polnocy krajum aby przed zmrokiem rozlozyc namiot w jednej z rzydroznych wsi. Barry mial dla mnie inny plan. Ladujemy w jego mieszkaniu, gdzie poznaje zone oraz 3 wesolych dzieci, ktore na zamy wejsciu zaskakuja mnie skaczac i przytulajac sie do mnie. Zona Barryego podaje tradycyjne danie na wielkim polmisku, z ktorego jemy wszyscy wspolniem a sklada sie ono z Afrykanskiego ryzu, miesa, gotowanych jajek, cebulki oraz oczywiscie... chili. Choc danie w porownianiu z potrawami Togolanskimi nie wydaje sie tak ostre. Po posilku Barry koniecznie chce pokazac mi jeden ze swoich sklepow. Jest tu bardzo znanym krawcem. Jego ubrania sprzedawane sa nawet w Kongo. 
Wsklepie spedzamy 2 godziny poznajac codzienne trudy jego pracy. Lecz same stroje, ktore on produkuje ze spokojem mozna nazwac istnymi dzielami sztuki. Kazdy strojrozni sie od siebie krojem, kolorem, wzorami oraz uzytym materialem. Toprawdziwa uczta dla oczu.
Jakjuz wspomnialem Barry mial dla mnie plan... Jaki? Nie wiem, ale zapewnil mnie, ze o nocleg niemusze sie dzis martwic. Nie spodziewalem sie tego, co nastapilo pozniej. Barry przywiozl mnie w pewne miejsce. Pokazal luksusowy jak na tutejsze warunki pokoj. Tak wynajal specjalnie dla mnie pokoj w apartamencie. Moja podroz nabiera kolorow. Wystarczylo ruszyc sie z miejsca. 

czwartek, 28 sierpnia 2014

Przed slubem

Moj pierwszy Togolanski posilek skladal sie z ostrego sosu; w ktorym mozna znalezc doslownie wszystko, papki z manioku oraz slodkiego chlebao smak naszych rodzimych pyzow. Tego dnia postanowilismy wyruszyc do miasta. Oczywiscie pytamy sie jak daleka droga czeka nas; jesli chceny dotrzec na plaze. W odpowiedzi otrzymujemy 5 minut. Maszerujac waskimi uliczkami lawirujacmiedzy straganami, samochodami, wozkami z herbata oraz motorami przedzieramy sie przez miasto w poszukiwaniu upragnionego oceanu. Po 30 minutach docieramy do targu, gdzie zaopiekowal sienami barwny gosc o imieniu Rhasta Bubu. Sprzedaje on wszystko co zwiazane z kultura Afrykanska. Od pieknych malowidel, masek, naszyjnikow, bizuterii, podobra Afrykanska marihuane.
W koncu po polgodzinnych pertraktacjach oraz kolejnych 30 minutach marszu docieramy na plaze, ktora...
Okazala sie owiele czystsza niz sobie wyobrazalem. Choc w oddali widac bylo mnostwo statkow transportowych, to woda jest przyzwoicie czysta. Oczywiscienie zastanawiajac sie dluzej postanawiam wskoczyc do wody. Nie ma to jak chwila orzezwienia w oceanie... Dopiero pozniej dowiaduje sie;zewswystkie odpadk wraz z zanieczyszczeniami trafiaja prosto do wody, tuzprzy brzegu, a ludzie mieszkajacy na plazy wyprozniaja sie w piasku.
Nastepnego dnia wyruszamy na wschod Togo, najpierw do granicy z Beninem. tak naprawde nie mialem pojecia gdzie jedziemy. Skrecilismy naplaze, ale dlaczego akurat przy granicy i dlaczego przed wjazdemna plaze stoja uzbrojeni policjanci? Pytan sie mnozylo, a ujrzawszy na plazy mnostwo beczek toczonych przez dzieci nie dawaly mi spokoju. Odpowiedz na wszystkie pytania okazala sie bardziej zaskakujaca niz myslalem.
To co widzialem jest ogromnym przekretem, jakich wiele w Afryce. Otoz ludzie prostymi drewnianymi lodziami przedostaja sie droga morska na terytorium Nigerii, ktora jest jednym z najwiekszych producentow ropy naftowej na kontynencie Afrykanskim: Wydrazaja niewielkie dziury w odwiertach, przez ktore napelniaja beczki. Nastepnie te same beczki laduja na swoje proste lodzie i transportuja je na plaze w Togo. Lodzie nie przybijaja do brzegu, a beczki sa wyrzucane do wody, ktora sila fal wyrzuca beczki na brzeg. Nastepnie dzieci turlaja je przez plaze w strone drogi. Pokonuja posterunki po zeby uzbrojonych policjantow. Oczywiscie jest to nielegalne, ale rzad i policja czerpia na lapowkach ogromne zyski, a dzieki temu Togo ma tansze paliwo. Jest to odpowiedzna kolejne pytanie, dlaczego w Togo widzialem moze ze dwie stacje takich korporacji jak Shell. To jest Afryka, tu wszystko jest mozliwe bardiej niz nigdzie indziej.


 Nastepnie udalismy sie w miejsce jakiegos swietego kamienia. Nie mam pojecia jaka on ma dokladniemoc, ale za wejscie na teren sanktuarium trzeba zaplacic 10$. Nie dziekuje. Nie wierze w moc kamieni, no chyba ze chcesz nimi w kogos rzucic.
Drogi w Afryce oraz w Polsce mozna porownac do muzyki. Jadac Afrykanskimi drogami, ma sie wrazenie, ze dzwiek wydobywany przez podwozie jest taki spokojny, lajtowy. Natomiast jadac Polskimi drogami muzyka jest zblizona do dubstepu:.