niedziela, 28 września 2014

Benin - Dawne krolestwo Dahomey - centrum Afrykanskiego niewolnictwa

18.09 Cotonou - Bohicon (Benin)
Gdy wyszedlem na droge w strone Bohicon od razu zainteresowal sie mna pewien chlopak o imieniu Louis. Choc nasze spotkanie trwalo niewiele ponad 40 minut, to jest on kolejna osoba potwierdzajaca fakt, ze mam niesamowite szczescie do ludzi, ktorych spotykam. Okazalo sie, ze jest czlonkiem lokalnej grupy ISEC pomagajacym przybylym na program wymiany w odnalezieniu miejsca do zamieszkania. Sam do tej pory wiele podrozowal.
Postanawia mi pomoc odnalezc transport wsrod kierowcow busow oraz taksowkarzy, choc powtarzam mu, ze tutaj to sie nie uda. W koncu po kilku telefonach odnajduje dla mnie transport w strone Bohicon. Musze jednak w miejsce skad samochod odjezdza jakos dotrzec.W tym celu Louis zatrzymuje motor.
Droga jest dosc dluga, zanim docieramy mija okolo 30 minut. Tak poznalem Erica, nauczyciela angielskiego, ktory od razu wydal sie bardzo szczesliwym czlowiekiem.

Czekajac na transport stracilem 4 godziny. Nikt po mnie nie przyjechal. Jedyne co mi pozostalo, to telefon do Erica, ktory bardzo szybko przyjechal po mnie i zaproponowal mi nocleg. Eric wyznaje zasade, ze trzeba sie usmiechac caly czas, mimo wszystko. Tego samego dnia pojechalismy na spotkanie z jego rodzina . On sam ma osmioro rodzenstwa, a tylko jeden z jego braci ma dziewiecioro dzieci. To sprawia, ze gdy przyjechalismy na miejsce otoczyla mnie gromadka wesolych maluchow.

Jestem nazywany tutaj Yowo, co w lokalnym jezyku znaczy po prostu... bialy. I nie nie... Nie ma mowy o jakimkolwiek rasizmie. Rasizm, to wymysl bialego czlowieka. W Afryce rasizm po prostu nie istnieje. Nazywaja Cie tu bialy, bo... Jestes bialy. Przy tym oczywiscie krzyczac "yowo" dzieciaki szczerze sie usmiechaja i machaja, jak do najwiekszej atrakcji dnia.

Jak mawia Eric, jest piatek, wiec trzeba wypic "jedno piwo" dla uczczenia calego tygodnia pracy. Spotykamy sie z jego przyjaciolka, dosiada sie do nas rowniez kobieta o poteznej posturze, mowiac, ze nie zna angielskiego, ale jesli zdecyduje sie pojsc z nia do jej mieszkania, to zapewne nauczy mnie czegos po francusku. Z uprzejmoscia dzieuje :)

Nastepnie z Ericiem ruszmy w inne miejsce spotkac sie z jednym z braci Erica. Rozrywkowym Jonasem, ojcem blizniakow, jak go tu nazywaja. Jesli Twoja zona urodzi blizniaki, stajesz sie osoba bardzo rozpoznawalna, a jesli dodatkowo zaopatrujesz wioske w alkohol, czym na codzien zajmuje sie Jonas stajesz sie wazna osobistoscia, ktorej klaniaja sie wszyscy.

Miejsce, do ktorego przybylismy bylo oddalone o jakies 20 minut w strone ruchliwego centrum Cotonou. Wypilismy tam kolejne 3 piwa, a zaznaczam, ze wszyscy przybylismy skuterami.

Eric nastepnego dnia bardzo namawia mnie, abym zostal u niego jeszcze jeden dzien. Ogromny kac sprawia, ze nie odmawiam. Zostaje u niego kolejne 2 dni dostajac od Erica tradycyjny stroj, oraz zaznajac prawdziwej Beninskiej goscinnosci w dodatku uczac sie podstawowych zwrotow w lokalnym jezyku, co uszczesliwia kazdego napotanego tubylca.

21.09

W poniedzialek z samego rana wyruszam w strone Bohicon. Tak na marginesie myslalem o tym, aby dotrzec gdzies do centrum Beninu w drodze do granicy z Burkina. Jednak 70 kilometrow drogi okazalo sie nie tylko przygoda, ale tez koszmarem, ktory odzywal sie przez kolejen 3 dni bolem plecow. Ciezarowka jechala caly dzien, a predkosc jazdy nie przekraczala 20km/h. Latwiej byloby dotrzec rowerem. Zamiast w ciagu dnia do Bohicon docieram kolo godziny 21. Jednak z noclegiem po raz kolejny nie ma zadnego problemu. Po chwili opiekuje sie mna pewien student. Pozniej okazuje sie, ze jest synem jednego z krolow dawnego krolestwa Dahomej. Odwiedzilismy jego rodzine, jego mame, braci, dwie kolejne zony jego ojca i ich dzieci. Krol niestety byl na wyjezdzie.

Niestety w prawie calym Beninie nie pozwalaja robic zdjec. Szczegolnie w centrum krolestwa Dahomej, gdzie co chwile mijamy palace oraz swiatynie vodoo. Tutejszych ludzi charakteryzuje to, ze ubieraja sie dosc bogato i kolorowo, a kobiety, jak rowniez mezczyzni bardzo intesywnie maluja swoje twarze. Wyglada to przynajmniej oryginalnie. Wioski pomalowane sa tradycyjnymi wzorami nierzadko utozsamiajac je z herbami dawnych krolow.

24.09 - 26.09

Lapiac stopa z Bohicon w strone Djougou mialem spore szczescie. W pewnym momencie minela mnie ciezarowka bez naczepy, ktora sie nie zatrzymala, facet jednak zareagowal, pokazujac ze nie jedzie daleko. Po 10 minutach zlapalem inna ciezarowke. 20 kilometrow dalej ujrzalem ta sama ciezarowke, ktora chwile wczesniej mnie mijala, ale totalnie zniszczona w karambolu. Kierowcy na szczescie nic sie nie stalo. Patrzac na mnie, jak przejezdzam usmiechnal sie ocierajac pot z czola.

W miedzyczasie w mojej ciezarowce eksplodowaly 2 opony. Za drugim razem nie bylo juz kola na wymiane. To nic, mozna jechac dalej. Afryka.  :D

Niestety stop w strone Natitingou okazal sie sie stopem w strone Parakou. Poszedlem spac, a obudzilem sie na glownej drodze zamiast do Burkiny,  do Nigru, po drugiej stronie Beninu. Ale to nic, jesli kierowca stawia Ci butelke coli do obiadu, orzeszki ziemne oraz najslodsze banany, jakie w zyciu jadlem. Noc spedzilem w namiocie obok ciezarowki, a rano po sniadaniu oczywiscie postawionym przez kierowce ruszam w strone Djougou. Mam tylko nadzieje, ze droga nie bedzie taka zla. Okazala sie taka, jak wyobrazalem sobie w najgorszych snach. Jedyne, nieliczne samochody, to taksowki zmierzajace do okolicznych wiosek. Kilka kilometrow podwiozl mnie pewien amerykanin, ktory podpowiedzial m oi organizacji misyjnej dzialajacej w Natitingou. Teraz przynajmniej wiem, gdzie zmierzam. Moze pomoga mi dostac sie do Parku Narodowego Pandjari, gdzie ujrzec mozna lwy, gepardy oraz slonie.

Ian podwiozl mnie do blokady policyjnej, gdzie latwiej bedzie mi zatrzymac samochody, oraz pytac o podwozke. Policjanci zainteresowani obcym wolaja mnie do siebie, a po wytlumaczeniu sytuacji postanawiaja mi pomoc zatrzymujac kazdy samochod.

Ostatecznie placa za mnie taksowkarzowi, aby podwiozl mnie do kolejnej blokady, gdzie stoja tym razem dwaj mezczyzni w wojskowych mundurach z czerwonymi przepaskami na ramionach. Wyglada to przynajmniej podejrzanie, lecz "szef" od razu usmiecha sie w moja strone i wrecza mi worek z woda. Poki co nie przejezdza zadne auto. Totalnie. W miedzyczasie obserwuje ludzi z niesamowitymi tatuazami na twarzach. Jedna dziewczyna byla wyjatkowej urody - "excuse moi, an photo?" nerwowo zaczela sie ogladac za mezczyzna, ktorego najwyrazniej byla wlasnoscia. -"NO!!!" - "ok, pardon, ze zapytalem"

Po 3 godzinach czekania, w koncu udaje sie zlapac transport do Djougou, a potem prosto do Natitingou. Gdy przybywam na miejsce jest totalnie ciemno. Postanawiam udac sie w najblizsze miejsce, gdzie slysze spiew. Trafiam do kosciola, gdzie spotykam pewna biala kobiete. Tak poznalem Suzy, amerykanke, ktora przebywa tu na misji juz od 15 lat. Dostaje pokoj, oraz korzystam z internetu. Postanawiam zatrzymac sie tu na kilka dni. Potem ruszam do Burkina Faso. Granica jest juz blisko...

sobota, 20 września 2014

17.09 Spowrotem w drodze

Dzien wczesniej dziewczyny, ktore tak bardzo zabiegalym abym je ze soba wzial do "Ameryki" wyraznie daly mi do zrozumienia, ze przyjechalem tu nie po to aby spac, tylko podrozowac. Choc Amadou zapewnia mnie caly czas, ze powinienem zostac jeszcze z 3 dni, to wiem ze w Lome nadszedl moj czas. Pora ruszac wnieznane.
Dzien rozpoczalem z samego rana jak zazwyczaj. Sniadaniem w barze Mamadou, bawiac sie z dzieciakami. Wiem, ze bedzie mi tego brakowalo. Naprawde przyzwyczailem sie do codziennego zycia plybnacego bardzo powoli. Lome wyraznie nie chce mnie wypuscic ze swych ramion. Mija godzina 10.00,  ruszam w strone glownej drogi laczacej panstwa Afryki Zachodniej. Kierunek - wschod, prosto do Beninu. Tym razen posiadajac orez w postaci przetlunaczonej prosby o podwozke: "Witam! Jestem studentem z polski i zawsze marzyłem aby zobaczyć Pański kraj ale jedyną możliwością jest autostop- Polska, gdzie miekszam, to nie raj i mam pieniądze tylko na jedzenie i wizy, jedyną opcją na podróż jest jazda z dobrymi ludźmi takimi jak Pan. Jeśli może mnie Pan podrzucić w kierunku XXXXX byłoby super. Niestety nie mówię po francusku. Dziękuję za Pańskie zrozumienie."
W tym momencie taksowkarze, ktorzy co chwile mnie zaczepiali z usmiechem na twarzy daja mi spokoj. Jeden z nich nawet probuje wreczyc mi 200CFA - odmowilem, po tym jak ujrzalem jego szyderczy usmiech. Jak mowi przyslowie "najpierw beda sie z Ciebie smialim potem beda probowali zwalczac". Idealnie pasuje do tej sytuacji. Widzac jak nie przejmujac sie krocze dalejprzed siebie, jeden z kierowcow postanowil sprobowac wytlumaczyc mi, ze autostop w Afryce nie jest mozliwy... Po czym widzac brak sensu konwersacji konczy slowami "niech Bog ma Cie w swojej opiece".
Zanim zlapie ten "odpowiedni" samochod mija troche czasu. Zatrzymuje sie kilka pojazdow, lecz nikt nie zmierza w strone Beninu. Zaczepia mnie pewien mlody gosc, ktory probuje mi pomoc. Tym razem byla ona szczera, jednak zapas wody jeszcze sie nie skonczyl, a ostatni posilek jadlem calkiem niedawno. Caly czas powtarza mi, ze najlepszym wyjsciem z calej sytuacji bedzie udanie sie do ambasady Francji, gdzie napewno mi pomoga. Moja podroz nie polega jednak na pojsciu na latwizne. Chce poznac kulture rozmawiajac z takimi ludzmi jak on.
W koncu dochodzimy do swiatel, gdzie postanawiam wyprobowac strategie podchodzenia do aut podczas postoju. To byl strzal w "10tke"! Jak tylko ujrzalem Beninskie tablice rejestracyjne podbiegam do samochodu, a kierowca wskazuje miejsce, okolo 20 metrow dalej, abym tam na niego poczekal. Po przeczytaniu notki bez zastanowienia wpuszcza mnie do srodka. Barry wracal do swojego domu w Cotonou. Calkiem niezle mowil po angielsku, a to za sprawa pobytu w Stanach. To dosc zaskakujace poniewaz tutaj to naprawde rzadkosc. Niezwykle ciezko dostac sie tutejszym do Stanow, czy Europy, a jesli wierzyc slowom Barryego koszt wizy to okolo 4000 ojro. Podroz do granicy z Beninemtrwa stosunkowo krotko, bo po niecalej godzinie znajdujemy sie na przejsciu granicznym. Moja wiza do 5 krajow dziala swietnie. Nie ma zadnych problemow z wyjazdem. Przy podbiciu wizy po stronie Beninu dostaje tylko standardowe pytania typu miejsce docelowe, gdzie zamierzam sie zatrzymac oraz numey auta, ktorym podrozuje. 
na te pytania nie mam zamiaru udzielic odpowiedzi, ale jak widac zwyczajne "messieur" wraz z usmiechem wystarcza na dopelnienie formalnosci i ruszac moge dalej. Droga nagle zmienia sie w blotniste bagnom a niejedno miejsce z glebokoscia kaluzy do kolan przyprawialo o gesia skorke. Wyobrazilem sobie wlasnie ulewny deszcz oraz samochodm ktory nagle gasnie na srodku. Oto glowna droga w Beninie do stolicy. Afryka. Po przybyciu na miejsce mialem zamiar szybko udac sie na droge w strone polnocy krajum aby przed zmrokiem rozlozyc namiot w jednej z rzydroznych wsi. Barry mial dla mnie inny plan. Ladujemy w jego mieszkaniu, gdzie poznaje zone oraz 3 wesolych dzieci, ktore na zamy wejsciu zaskakuja mnie skaczac i przytulajac sie do mnie. Zona Barryego podaje tradycyjne danie na wielkim polmisku, z ktorego jemy wszyscy wspolniem a sklada sie ono z Afrykanskiego ryzu, miesa, gotowanych jajek, cebulki oraz oczywiscie... chili. Choc danie w porownianiu z potrawami Togolanskimi nie wydaje sie tak ostre. Po posilku Barry koniecznie chce pokazac mi jeden ze swoich sklepow. Jest tu bardzo znanym krawcem. Jego ubrania sprzedawane sa nawet w Kongo. 
Wsklepie spedzamy 2 godziny poznajac codzienne trudy jego pracy. Lecz same stroje, ktore on produkuje ze spokojem mozna nazwac istnymi dzielami sztuki. Kazdy strojrozni sie od siebie krojem, kolorem, wzorami oraz uzytym materialem. Toprawdziwa uczta dla oczu.
Jakjuz wspomnialem Barry mial dla mnie plan... Jaki? Nie wiem, ale zapewnil mnie, ze o nocleg niemusze sie dzis martwic. Nie spodziewalem sie tego, co nastapilo pozniej. Barry przywiozl mnie w pewne miejsce. Pokazal luksusowy jak na tutejsze warunki pokoj. Tak wynajal specjalnie dla mnie pokoj w apartamencie. Moja podroz nabiera kolorow. Wystarczylo ruszyc sie z miejsca.