07.10
Wspaniałość ludzi mieszkających w seminarium nie opuściła
mnie do samego końca. Ojciec Etienne wręczył mi na pożegnanie prezent –tradycyjną
chustę na głowę ukazującą gołębia niosącego dobrą nowinę.
Napotkany przeze mnie prawnik, który zatrzymał się z samej
ciekawości do białego łapiącego stopa stawia mi dwie butelki koli, bo
zabierając mnie do pobliskiego baru okazuje się, że nigdzie nie jedzie poza
Wagadugu. Zapewnia mnie, że nie jestem w stanie dotrzeć do Mopti w jeden dzień
(choć to „zaledwie” nieco ponad 450km). Tego
samego dnia ląduje w połowie drogi, w Oahigouya , stolicy królestwa Yatenga.
Spotykam pewnego farmaceutę, który namawia mnie abym został: „jeśli zostaniesz,
to jutro poznasz króla”. Grzech odmówić, a Mamadou okazuje się jednym ze
wspanialszych ludzi, których spotykam na swojej drodze, mimo że spędziliśmy
razem tylko jeden dzień. Co chwilę zaopatruje mnie w rzeczy, które mogłyby się
przydać na trasie.
Czy wiecie, że król Yatenga ma telewizję satelitarną?
Wchodząc do pomieszczenia ukłoniłem się bardzo nisko
czapeczkę zdejmując ruchem wahadłowym, jak na Polaka z dobrego rodu
pochodzącego. Pogawędka z królem trwała 10 minut i ograniczyła się do słów, że
król cieszy się na moje przybycie, dziękuje mi za prezent (wręczyłem mu starą
Polską monetę), no i życzy mi wspaniałych przygód z uśmiechem pozując do
zdjęcia ze mną. Wręcza mi swoją wizytówkę i prosi o przesłanie zdjęć na swój
adres mailowy.
08.10
Mamadou nie przestaje mnie zaskakiwać, a na koniec dostaję
dobry środek przeciw komarom, który zapewne przyda się na rzece Niger – dwie
malarie, to zdecydowanie za dużo.
Wiedziałem, że droga z Oahigouya do Mopti nie jest
najlepszej jakości, ale tego co miało nastąpić nie wyobrażałem sobie nawet
przez moment. Mamadou chce mi pomóc zabierając mnie do wioski między granicą, a
miastem. Z Thiou może znajdzie się jakiś samochód zmierzający do Koro. Droga
jest jaka jest. Pustkowie, czasem krowy i kozy, nic poza tym. Obok budują
drogę, choć szutrową, to prostą, gdzie nie trzeba omijać krzaków wyrastających
nagle po środku. Nie widać żadnego pracownika oraz sprzętu, wiadomo tylko, że
jest zamknięta. Pytam kiedy ją ukończą – nikt tego nie wie, budują ją od 15
lat…
W pewnym momencie pojawia się nieoczekiwany problem. Tylnie
koło skuterka, którym jechaliśmy odmawia posłuszeństwa i osiada bez powietrza
na rozgrzanym piasku. W tym miejscu mój przyjaciel musi mnie zostawić. Zaczyna
zawracać pieszo pchając swój motorek. Do miasta zaledwie 20 kilometrów, brak
wody, pomocy. Patrzę jak Mamadou znika za horyzontem , a wokół mnie nastaje
niesamowita cisza przeszywająca ciarkami całe ciało. Maszeruję, a słońce prawie
w zenicie przygrzewa z temperaturą ponad 40 stopni. Mam tylko jedną butelkę
wody, a sępy krążące nad padliną jakiegoś bydła zdecydowanie nie podnoszą
morale. Nasuwają się różne myśli wracające do głowy jak bumerang, bo gdybym
dostał nagłego ataku malarii właśnie tutaj, nie miałbym żadnej pomocy.
Udręczony gorączką w pewnym momencie prawdopodobnie padłbym gdzieś przy drodze,
gdzie za towarzyszy miałbym wielkie, żarłoczne ptaszyska czekające na
rozszarpanie mojego białego ciała. Stało się zupełnie inaczej. Po około trzech godzinach
marszu usłyszałem dźwięk motorka zbliżającego się w moją stronę. Kierowca
(dzieciak w wieku około 16 lat) zatrzymuje się i zabiera mnie prosto do swojej
wioski, około 40 kilometrów dalej. Dostaję chłodną wodę oraz pierwszą gorącą,
słodką do przesady, czarną, Afrykańską herbatę, którą pije się z około 50
mililitrowych szklanek. Starszyzna siedząca na dywaniku ubrana jest w szaty
zasłaniające całe ciało oraz chustę przesłaniającą głowę wraz z twarzą.
Niewątpliwie trafiłem na pierwszą osadę Tuaregów na swojej drodze. Mimo, że
nikt z osób, które przywitały mnie z dużym szacunkiem nie zna francuskiego, a
tym bardziej angielskiego z gestów zrozumiałem, że do granicy zostało
kilkanaście kilometrów, a o dojazd martwić się nie muszę. Tylko, że motorek
młodzieńca, który mnie podwoził uległ awarii. W tym czasie uciekam myślami do
ojczyzny, do przyjaciół, rodziny, krajobrazów. Brakuje mi języka ojczystego.
Tak bardzo chciałbym teraz porozmawiać z kimś z Polski. Na suchym jak pieprz
piasku kreślę napis „POLSKA”, uzupełniam butelkę świeżą wodą i ruszam w stronę
Mali.
Gdy
przekraczam granicę celnik nagle zrywa się ze swojego fotela zaskoczony wizytą
białego gościa na przejściu granicznym pośrodku niczego.
- Skąd
jesteś (pyta zaspany strażnik)
- Z Polski
(odpowiadam wyraźnie zaskoczony znajomością języka angielskiego rozmówcy)
Policjant
bierze do ręki bordowy paszport i mrużąc oczy próbuje przez kilka minut
odczytać napis „Rzeczpospolita Polska”. Nagle rezygnując szybko zaczyna
wertować kartki sprawdzając wizy do kolejnych krajów. Szczególną uwagę przykuł
do wizy Rosyjskiej najwyraźniej pierwszy raz w życiu widząc cyrylicę. Normalnie
powinienem dostać stempel wyjazdowy i ruszyć dalej do Mali. Jednak wizyta
interesującego gościa oraz kwestia zabicia nudy nie pozwala policjantowi puścić
mnie od razu.
- Jak tu
dotarłeś, gdzie twój samochód?!
- jadę
autostopem, czasem maszeruję, czasem uda się złapać jakiś transport motorkiem.
W tym
momencie strażnik robi wielkie oczy nie bardzo wiedząc , jak zareagować na tą
odpowiedź w końcu wybucha w śmiech.
- A gdzie
śpisz? Nie boisz się?
Odpowiedź
zawsze jest taka sama.
- A czego
miałbym się bać proszę Pana?
- No… Na
przykład węży…
- Śpie w
swoim namiocie, zamykając go na noc zamkiem błyskawicznym, przesuwając go zawsze
do góry.